sobota, maja 23

z gestu, dziecko, z gestu!

Koniec świata
To mogło być we wtorek albo w piątek

(Wojaczek)

Haha, tak to chodzi, tak to o to chodzi. Co by gdybym się zapętliwszy nie zdołała wyjść nogą z drucianego kółka. Powolne tracenie przepustowości. Jakby coś się sypało spod stóp. Ayay, Kapitanie.
Czy to jakaś nowa metoda na stabilizowanie - odcinanie sobie języka.
Być, mój, Boże, przećpano terpentynę, aż do wizji i stanów granicznych. Ale widać jak na dłoni mały zielony prostokąt, nie kamyk. Niepowstrzymane ,,za dużo", do domu przychodzi Straż Miejska, sąsiedzi jak zwykle średnio nas lubią. Omotani nienawiścią, pseudo-katoliccy zoonauci. Dzisiejsza noc raczej na podłodze, ale bardziej pod stołem. Kryj nas nocy. Zamknij nas. To nie to miejsce, zdaje się. Zdaje się, że jutro jakiś ważny dzień. Było wyjść dzisiaj, na tej schizie post-malarskiej, z farbą na twarzy, jak pb przykazał, nie przejmować się nadto wszystkim tym, co można na upartego wcisnąć z okowy jednego dnia.

Od strony dziury w szybie.
Puszysty wieje wiatr. Bywa się w parku i na mieście, miewa przygodne
rozmowy z ludźmi spragnionymi kontaktu. Od strony dziury w szybie nie
ma miejsc zaczepienia, są punkty newralgiczne - wystarczy raz się dowiedzieć, by przez całe życie znać ich lokalizację.
Opracować instrukcje obsługi.
Uruchamiać, stymulować, przestawać.
Od strony tylnej, tej, od której wymaga się tylko woli zachęcania
nóg do stawiania kroków. Niech choć nie paraliżuje.
Jak to wygląda, rozpędzać się miesiącami - by u kresu hamować, bezmyślnie, bez sensu. Za każdym razem, kiedy to czytam, przypomina mi się. Cały pokój naszpikowany papierami, zeszyty kryjące mroczne tajemnice, skrawki zabłąkane pomiędzy kartkami książek. Byłoby to spalić, uwolnić się, skorzystać z psychologicznej rady - materialnych pozbyć się dowodów własnego bytowania w tych przestrzeniach.
Na ile starczy materiału do spontanicznych retrofikcji?

Dusza nieskłonna do ugody, dusza o pazurach lepkich i długich, zawsze gotowa do wystawiania straży tylnych i przednich.

Im bardziej łobuzerski styl - tym lepszy. Bunt i rokendrol, żebym miała czym się przejmować - przecież samego życia zawsze za mało, zawsze zbyt ubogo w stosunku do wszystkich wielkich fikcji, z którymi obcujemy. I potem pozostają dziwne niedosyty, coś ssie w dole żołądka, kiedy zbyt długo na fotelu, klepie się w klawiaturę historie i próbuje zdefiniować swoje tęsknoty.
Jakbyś chciał być jednocześnie tutaj i gdzie indziej, czujesz, dokładnie potrafisz scharakteryzować barwę tego, czego brakuje Ci do smaku. Chcesz ulotnego mirażu drewnianych stołów i deszczowego dnia, na oko na północy Irlandii, gdzie mieszkasz na zielonych wzgórzach, w domu. Za oknem deszcz pada bez końca i szarość cieknie z nieba wprost w wezgłowie Twojego łóżka. I jesteś jednocześnie tutaj i tam, jest dzień ciepły i zimny, letni i zimowy deszcz pada przebijając się przez promienie słońca i wcale nie chcesz dobrze słyszeć swoich myśli, słowa przebijają się przez dźwięki.

Odwieczna walka, nauki z instynktami, racjonalizmu z poplątaniem. Czerwona sukienka i kupiłbym buty. Ale przecież jestem nią. Kupiłabym te same buty, co on - bo on też kupiłby te czarne, wysokie, srebrne. Jestem wesołkiem, biegnę przez łąkę, śpiewające krukowronoważki, czy masz coś do zastawienia, Herbercie? Wezmę dzisiaj całą listę
dostępnych środków świata, wszystkie za jednym razem, globalnie traktując instytucję lekarstwa. Rojek, trojek, nie skrobluje mi oryginalnych płyt, korovamilkybar.
Zawsze te skojarzenia, że niby miało się wtedy 15 lat i wielkie słuchawy i było łysym kolesiem siedzącym na szczycie wieży samotności. Och ukochaj mnie, mówiło się.
Ale niewiele się działo w tych kwestiach, bo obrzydzenie wypełniające czaszkę na myśl o zejściu do pułapu sukienki i grzywki. Nieprawda, że nie lubię swojego rodzaju. Ja bardzo go lubię, ubóstwiam. Gdyby mój rodzaj przyszedł do mnie w tej chwili przyjęłabym go z otwartymi ramionami, nie blokując żadnych drzwi. Dotyka nas do mięsa zmienność ,,ja", które przyjęliśmy wraz z urodzeniem na barki - na początku zdefiniowanego i jasnego - ale z pamięcią bardzo tymczasową,
plączącego się w zeznaniach. Ja bym cały ten rodzaj, mieszańców, poplątanych, pozbawionych krzepliwości myśli, obydwoma ramionami, wprost w ich dziwne stroje.
Miękko i ciepło. Pokochanych na zdjęciach Nan Goldin i tej drugiej, prekursorki, poprzedniczki emocjonalnych westchnień nad samym dnem, zwolenniczki ech własnego głosu odbijającego się od szarości i siniaków, od ciała prawdziwego.

Ty jesteś moim rodzajem, ty, który czasem pijesz ze mną piwo, która patrzysz i rozmawiasz, które towarzyszysz w milczeniu wszystkim zmaganiom z teoriami materii.

Bo kobiety. Och, kobiety, konkurencja, strach. Jakby się było jakimś pastewnym dzikiem, na pohybel wszystkim epitetom. Ja tego, szczurów pastwiska, tej zajęczej łąki, wygryzać z zieleni nie mam ochoty. Atakować nie mam. Środków ani woli.

Ale, kiedy podchodzi do mnie cukrowa chmura mam ochotę, oczy się błyszczą i już jestem nienormalny. Coś przestawia się w środku, udając i nie udając, jeżeli go nie chcę, błyszczą się i jest gra. Wesoła piosenka, la la la, wszystko w oczy, jak gdyby to było w stanie odepchnąć wszelkie zagrożenie. Wystarczy wypowiedzieć swoją obawę, żeby się uwolnić. Wypowiadam. Wisi nade mną.
A kiedy jest milczenie - to jeszcze gorzej. Wtedy ona/ono/on, chce. Wyciąga szyję, wysięgnik na całej długości, och, porozmawiaj ze mną L. Samuelu Dawson, nie czyń mi takiej rekuzy. Czarna polewka ma śmiesznie gorzki smak w obliczu możliwości zamiany z Tobą kilku pustych jak rura odkurzacza słów i odejścia w cień, bez dawania
sobie możliwości dopełnienia tego toastu innymi czynnościami.

Innymi czynnościami się brzydzę. Bo to nie tak, nie tak jak wygląda z zewnątrz, z książek i wierszy, w których zawsze pierwsze uderzenie meteoru, to gromnica piękna, szaleństwo przekłamań i możliwości osiągania spazmatycznych celów za pośrednictwem drobnych oszustw i nieczystych sprawek.
To nas podnieca, ale zupełnie nie bawi. To jest jak śmietnik, usta pełne cudzej śliny. Jeśli z boku wziąć pod uwagę kwestie spontanicznej fascynacji - to niewierna z niej dziwka, gdyż spontanicznie to znaczy często, to znaczy, że można by łykać
te wisienki i truskawki, co tydzień, tak długo aż zmarłoby się z wycieńczenia i rozdrobnienia emocji. To nieludzka promocja spod znaku gazet i filmów, w których wszyscy dochodzą po 5 minutach a po godzinie 15 razy i mają oczy puste, martwe, nie, nie będę ukrywał, że im nie wierzę, choć chciałbym. Byłoby o wiele prościej, oddać się temu domorosłemu proroctwu, czarodziejkom.com, big kahuna burger.
Dziwne te 33 sceny z życia.

Przerażenie - naturą myśli, wyobrażeń, przeczyszczeń. Kto by przypuszczał. Gazety, bracia, mnisi, dzieci, gdyby mnie zostawiono w sierocińcu, kim byłbym, po szkole kościelnej, po klasie maturalnej, po ochronce sióstr dziurawiących uszy zwykłymi igłami, w dniu chrztu nakładającymi wszystkim te same śliniaczki, u stóp ołtarza
pana. Jakaż słabość drzemie wewnątrz tej kotłowaniny - jakaż słabość, wciąż poruszająca kwestie boskości i boga. Obrazoburcza tęsknota za wszystkim nieśmiertelnie umiłowanym, jakby w delirium najlepszym lekarstwem na Historię Oka były mieszanki boskiej krwi towarzyszącej w ucztowaniu połciom najlepszych lekarstw - obojczykom fatum, kręgosłupom ciem, zmutowanym fatamorganom ognisk na pustyni bez zjaw. Biały fartuch twojej matki, niech sobie przypomnę, nie, nie mogę, wyrywać ziemi tego pogrzebu, hucznej uczty po życiu, przedwiecznego spaceru po czerwonym dywanie. Ty, którego imienia nie wolno mi tutaj wymawiać, jak sie stosunkujesz do kwestii spaceru ciemnym korytarzem. Tobie och.

Jak czuły się wszystkie dziewczyny, przepraszam, przedstawicielki mojego rodzaju, którym wkładano, zgodnie z ich wolą, delikatne dłonie omamów, wprost w majtki, tak, że na tysięczne sekundy przestawały oddychać i traciły wszelką wolę. Automaty, na śniadanie mistrzów, co zmieniło się na przestrzeni wieków w płaszczyźnie bielizny?

Czy myślałeś kiedyś o tym, żeby zamienić całe życie w krótki film o dokonywaniu odkupienia na stole pociągniętym impastami białych zasłon, recytować przy tym wiersze, do trupa, do matki, do Zosi, krępować ruchy za pomocą wydobytych z piwnic wspomnień i fantazji, nie musisz niczego robić, wystarczy, że nad tym przystaniesz - nie odpowiedziałeś ciągle na pytanie, nie odpowiadaj, zrób to.

Gdybym miał się urodzić raz jeszcze, byłbym wysterylizowanym aniołem, poznałbym możliwości doznawania wszystkich tych ustawek, a potem odebrał sobie ich możliwość. Cierpiąc jak studnia, bez wody studnia, zamknięty. Czy nigdy nie marzyłeś o tym, żeby zniknąć, uciec, odebrać sobie wszystkie możliwości bycia ,,tutaj", gdzie wszystko tłuste od śladów Twoich rąk, aż prosi się o to, żebyś wreszcie dał spokój.

Dlatego tak lubię białe prześcieradła, mówi Babcia, na białych można od nowa, rysować, i daje mi cały plik, żeby było na czym odbijać grafiki, na niektórych rdzawe plamy, nie pytam co to, ale jedno jeszcze z czyjegoś chrztu, drugie ma pięćdziesiąt lat, i drę je, męczę, odbijam.

Chciałbym zakończyć ciepło to epitafium dla sennych marzeń, bo śnił się dzisiaj byk, nad czarną wodą, byk o twarzy pięknej dziewczyny, chłepcący głośno moje myśli, z rogami owiniętymi zwojami kwiatów, byk dla ciebie, proszę, Zeus, moja rodzicielka, gdzie są szpilki... cała kolekcja przepadła we mgle.

czwartek, maja 21

\\\frio

//
no to nocna próba integracji, sam na sam z zabawkami
monitorem i wszelkimi fafrochami natury graficznej.
dzisiaj co było, Madleny urodziny i jam session i nic,
tak się nie da, dif za zdrowie zostanie dopełniony,
postaram się nie pisać do skutku i nie odpalać niczego
za pomocą świeczki, czary mary, idę do Pani Poprzęckiej,
czy jakże się tam nazywała, a, a, a.Czeka z estetyką pięciu zmysłów i egipskimi podaniami, z jasno nakreślonymi wizerunkami bóstw.
Zdyganie w obliczu domniemanej, sugerowanej i spodziewanej niemocy własnej,
że jak śpiewał stary zespół ,,będę uprawiał nierząd za pieniądze",
Intertitic Esp nie ma racji bytu bez Son et Lumiere, fatum wisi nad indeksem :D
Yo.

środa, maja 20

klikanie i wstecznictwo

Od kilku dni oko w oko z monstrum, stara się nie spać zbyt wiele. Ciężko jest, ciężko - ale wiele rzeczy nagle zaczęło wchodzić, rozjaśniać się i łatwieć. Inne urastają do niemożliwości i gigantycznych czasochłonów, którym trzeba będzie stawić czoła lada chwila - i nie będzie już odwołania, nawet w postaci nagłej chęci zostania Warlikowskim tej ziemi.



Dzisiaj znowu to zrobiłem. Coś syczało wewnątrz, jakby poprzez fale ciemnej odurzającej substancji, pragnęło załatwić mnie wreszcie za jednym razem, stanowczo i bez odwiecznych ceregieli związanych z pytaniem o pozwolenie i jego udzielaniem. Poczułem w sobie pajaca o białej twarzy, smutnego klauna z bezcelowym grymasem na ustach. Jestem karłem - po co pierdolić się z tezami Nietzschego - po co insynuować gigantomanię i homomachię. Po prostu usiądź sobie przy herbacie i przypomnij, jak wiele razy przychodził tutaj mech i kładł się u stóp. Nikt nie powinien prosić o jeszcze. Welur tej historii jest pozorem materialności, kłamstwem, na którym łamię sobie zęby raz po raz, piłując.

Na grafice po 18, kiedy od wdychania rozpuszczalników flaki wychodzą oczami i uruchamia się ta urocza, beznadziejna głupawka, ludzie otwierają wina, zaczynają kopcić, wykładowcy wyszli, kto by pomyślał, takie śmichy-chichy odchodzą, że możnaby się zapomnieć i poczuć jak w domu (a właściwie, czy to nie jest dom - ta właśnie, zupełnie nie-nasza pracownia, która przygarnia wszystkich chętnych?).

Pan J. sugeruje by fotografować postacie bez kontekstów, w abstrakcyjnych wnętrzach, oczyszczonych ze zbędnego nalotu. Wyabstrahowane emocje - coś tak nienaturalnego, że wiarygodnego - zdarza się często w tych około-imaginacyjnych dziedzinach życia, wymuszane przez konieczność, potrzebę syntezy czy wskazówki nauczycieli. Niedługo uwierzę w wielkie, kosmopolityczne studio, łazienkę ponad podziałami, dla wszystkich chętnych, którzy tak jak my, fotografują się przed lustrem, trzymając aparat z dala od kadru i nigdy nie łapią dobrych kontrastów. Uwierzę, że tym studiem świat.

A co w ustach, to i w głowie - bo jakże by nie. Przekalibrowany strach przed sąsiadami łamany przez śmieszne "tik, tik". Bo gdybyś się nie obejrzał przed tym biegiem, nie wyhamował i nie wrócił na sekundę, co by było.

I jeszcze czytanie ,,Polityki" i ,,Cosmopolitan" na przemian, celem odkrycia słusznych aktualnych sentencji nadających się do zilustrowania. Z reguły to się nie sprawdza - więcej dają codzienne podróże autobusem, nasłuchiwanie pod pozorami lektury, śnienia czy gapienia się w okno. Ludzie szemrzą swoje historie, czasem milcząc, rzucając Ci jedno spojrzenie, wypluwają za jego pośrednictwem treść na zewnątrz i czynią cię pełnym przeczuć i wizji.




Dzisiaj refleksja nad rzędem panien w autobusie - słońce świeciło, uch, szyby roiły lekkie sfumato wokół twarzyczek, płomienie tańczyły jak cekiny, sielanka, obraz jakiś - nie mogłam oderwać wzroku. Wszystkie były piękne - od piegowatej Pani o siwych włosach, z lekkimi sznytami rudości po minionej młodości, chudo-pomarszczonej, ubranej w wyblakłe kolory - przez blondynkę o fenomenalnie zadartym nosie, wielkich zielonych oczach, elficką i słodką - przez brunetkę o kręconych włosach, w których smużyło się rozjaśnienie poranne, regularnych brwiach i pełnych ustach - po małą, rozchichotaną dziewczynkę zajmującą babcine kolana. Było ich oczywiście więcej, ale te akurat pierwsze pojawiły się przed oczami, powodując, że żałowałam swojej nonszalancji, która kazała mi zostawić w domu aparat `bo jeśli coś się zdarzy, to chociaż raz dobrze by było po prostu to zapamiętać'.

Pamiętam, jeszcze. Każdego dnia inne wizerunki, wszystkie do umieszczania na ikonach i innych świętych obrazach przez nawiedzonych, pozornych socjopatów, zmęczone, rozbawione, prawdziwe. Aż chce się wiedzieć, co robią, kiedy ich tutaj nie ma, wymyślać krople potu i przedmioty, które zdarza im się trzymać w dłoniach.

Kradnę je, kiedy podsypiają podczas jazdy, wyjmuję papier, chowam za rękawem. Próbuję to złapać - wszystkie gesty godne są chwytania - występują tylko raz, większości z nich nigdy więcej nie uda się zobaczyć - podobnie jak osób. Nie ma czasu na szczegóły - zagłębianie się może uniemożliwić finisz - jest minuta, dwie minuty - zaraz kolejny przystanek, zjawiska znikną, ustąpią miejsca kolejnym i tak każdego dnia, do samego końca. I nigdy dosyć tych poematów - torebek, niedbale zarzuconych na ramię, smaczków kolorystycznych w ich ubraniach - zaskakujących zestawień, kolczyków w mało spodziewanych miejscach i pasm włosów, plączących się z kapturami. Czasem, spod opuszczonego rękawa, wyjrzy naga skóra i znajdujesz jakieś kawałki tatuażu, domyślasz się - co to i gdzie może się kończyć - jaka piękna musi być bez ubrania, z rysunkiem na ciele, kiedy staje przed kimś, komu pozwala się oglądać nago.

Kwaśne deszcze, wewnętrzny przymus podejmowania prób redukowania ich pełnych kształtów, do jak najbardziej systematycznych, określających tylko newralgiczne linie. Jest jakaś radość w kamuflowaniu swoich notatek przed długonosą sąsiadką, która wierci się na siedzeniu i próbuje złapać jakiś kadr. Czasem pozwalam, czasem nie mam wyboru. Byleby nie mówili, nie przerywali tego tego procederu pytaniami.

Denerwuje, kiedy mówią, że rysunek jest nieważny, że powinien odejść w zapomnienie, że w obliczu fotografii nie ma już znaczenia.
Denerwuje mnie to gwałtowne odrzucanie własnych zmysłów, na rzecz racjonalnego ujmowania tematów, logicznego, całościowego, z uwzględnienieniem tła i sekundy odpalenia flesza.
Nic nie zastąpi tej intymności, dziwnej, bo odkrytej - nie oka za obiektywem - a oka w oko z obserwowanym. Nie ma przesłony, nie ma planowania. Odrobina aktorstwa w wodzeniu spojrzeniem po ich sylwetkach, zbieganiu w kierunku okna, przymykaniu szkicownika. Czasem całkowite zdemaskowanie i ich czujny wzrok na twoich rękach, ludzki, przewidujący, domyślny wzrok. Twój uśmiech, rumieniec, zadzior.




Nie jest się w tym reporterem ani portrecistą. Podobieństwo jest kwestią sekundy - trudną do zaatakowania, ale osiągalną od czasu do czasu. Duże studia postaci to raczej zabawki, raczej zmęczone ściuboleniem giganty możliwości, wyrażające ciągłość - stanowiące spójne formy.

Maleństwa to myśli, wygrzebane z samego dna małe piłeczki ciał, skradzionych życiu i zamkniętych w zeszycie.
Lubię to.
Oglądać czyjeś, być dopuszczaną do tego wyróżnienia, kontemplować.
Robić.



// Jak rozumiem pojęcie indywidualnego stylu.
(trochę pitolenia)

Zabawna sprawa, trzeba to w końcu jakoś wyartykułować, bo dręczy mnie niebagatelnie od czasu, kiedy wspólnie zaczęliśmy negować, dotychczas wyznawane sensy, w czym skutecznie pomogły wykłady - począwszy od legendarnego już chyba - wystąpienia Cichockiego, traktującego o land arcie. Niby wszyscy wiedzieliśmy - ale coś zaczęło się załamywać.
Powiedziałabym - nastoletnia rewizja poglądów, gdyby nie to, że nastolatką już nie jestem. Podział nastąpił w momencie, kiedy pojawiło się pytanie o sens dawnych technik w obliczu nowych mediów - filmów, sztuki ciała, ruchomych obrazów, które bez wątpienia lepiej oddają
modłę naszych rozbieganych czasów (w ostatnich latach szybkość naszego chodu zwiększyła się o jakieś 30%, więc coś jest na rzeczy).

Ludzie szkicują - najpierw - bo muszą, wymaga tego od nich system rekrutacji - wykazania sie szkicownikiem, solidnym przygotowaniem do egzaminu. Potem, kiedy już zdadzą - dalej pożąda się się wizualnych notatek, z tym, że, na kierunkach takich, jak nasz, z nieco większym liberalizmem. Ale okazuje się, że większość z nas nie ma potrzeby prowadzenia tego rodzaju dzienników - na sesji pojawiaja się czasem plansze z naszkicowanymi na poczekaniu, ze zdjęć rysuneczkami - albo starymi, ale wciąż jarymi pracami sprzed lat. Nie krytykuję tego, bo nie każdy ma czas i ochotę zabawiać się w takie ceregiele, w szczególności wówczas, kiedy wie już na pewno, że nie interesują go pochodne szkicowania.
Ale zarazem obserwuję, jak przekłada się to na ogół prac. Na naszym etapie zaczyna się już powoli i coraz głębiej popadać w maniery - ci którzy odkryli lub przejęli od nauczycieli sposób rysowania, celebrują go w ten sam sposób na każdych zajęciach. I choć efektowny i ładny - oglądany po raz setny, najnormalniej w świecie nudzi nas na śmierć, bo czegoś mu brakuje.
Profesor stara się mobilizować do różnicowania narzędzi i metod, ale bywamy uparci i niechętni ryzykowania brzydoty.
Bo jakże to tak - zepsuć rysunek, kiedy potrafię ładnie?
(A kiedy nie potrafię ładniej, to mi łatwiej :P hueheu)
I w ten sposób zatraca się powoli charakter i porzuca obserwację na rzecz wyuczonej w przeszłości ,,prawdy" o postaci. Schematyczne ujęcia, sztywne ramy i ,,styl".
Oto co denerwuje mnie w naszych ,,mistrzach" - porzucają przestrzeń.




Nie wiem, może brak dystansu do współczesności powoduje, że przedkładam szkice Ingresa, Buffeta, niedawno widzianych Muchy i Grzywacza czy Schielego, nad obrazy i grafiki - zarówno ich własne - jak i nad nasze rodzime, spotykane w BWA i okolicach. Może to brak dystansu - a może prawda, powodująca, że utrzymywane w jednym, doskonałym stylu rysunki, niosą informacje i emocje o portretowanych, pomimo jednolitej konwencji w jakiej zostały utrzymane - pomimo to nie stając się nudnymi.

Odnoszę wrażenie, że ich autorzy starali się rysować od początku do końca, nie porzucając tego zwyczaju nawet, kiedy zostali uznani i zyskali sobie szacunek widzów. Cechą, którą nauczyli się ujmować w swoich pracach jest tzw. charakter postaci, coś, czego nie da się przekazać za pomocą schematu anatomicznego, nawet najbardziej doskonałego i pozornie wiernego naturze. Dlatego po dziś dzień ich szkice budzą szacunek i podziw dla kunsztu obserwacji, powoli zamierającego w epoce niskich rozdzielczości i szybkich błysków fleszy.

Huh, i przychodzi mi na myśl ostatni wywodzik, niepowstrzymany, na temat Cybisa (z góry przepraszam za nadgorliwość, ale raz zarażona kultem, nie mogę go już zdradzić i przejść, ot tak, bez tytułowego ,,pitolenia" na stronę nowoczesności)- nie chodzi o postęp, czarowanie metodami i możliwościami (choć jak dla mnie - to jak najbardziej wskazane). Chodzi o myśl, tą którą można zamknąć w kresce czy pociągnięciu pędzla, tą którą uda się odczytać obserwatorowi - myśl ponadczasową, nie splamioną chęcią nadążania za czasami i ludźmi, nie zdradzoną przez miłość do ,,pokazywania się" i pożądanie uznania.
Jasne - nie można wyzbyć się chęci bycia chwalonym, rety, nie sposób wymagać tego od kogokolwiek - choć istnieją tacy, których przekonanie o słuszności własnych działań splecione z wewnętrznym nakazem jest silniejsze niż jakiekolwiek słowa krytyki. I nawet cierpienie spowodowane brakiem uznania nie jest w stanie powstrzymać ich rozpędzonych piosenek o życiu.

W którejś z Wyborczych tego tygodnia recenzowano premierę najnowszego filmu Larsa von Triera, o nietzscheańsko brzmiącym tytule ,,Antychryst" - nie wiem, czy to zobaczę, w każdym razie, jak dotąd nie widziałam - ale przeczytałam przy okazji recenzji parę wartych refleksji słów. Mianowicie autor krytykował brak dystansu reżysera do pracy - według niego to przelewanie lęków na taśmę filmową, pozbawione odpowiedniej otoczki w postaci solidnej treści, przedstawione za pomocą pokawałkowanych scen przypominających senne marzenia było zabiegiem infantylnym, gdyż przez nadmiar emocji i chęci ich wylewania, Lars nie zdołał stworzyć dzieła, które trafi do ludzi. Nie nadał mu ,,stylu", pozostawił jedynie ,,charakter". Podczas projekcji śmiano się. Krytycy podobno, poza jednym, nie pozostawili na von Trierze suchej nitki.
Czytając to, nawet bez jakiejkolwiek wiedzy o opisywanym filmie, zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak często tego rodzaju recenzjami traktowano wszelakich geniuszy i prekursorów, jak łatwo dać sobie zamknąć jebane powieki, kilkoma słowami ,,autorytetu" i patrzeć na świat przez pryzmat cudzych refleksji.
Krytyka oczywiście, w czasach przeładowania wirtualnością, jest konieczna, by nie przemieszczać się na oślep od hiperłącza do hiperłącza (z drugiej strony - czyż nie to właśnie uprawiamy?) - ale warto ostrzyć sobie zmysły i samemu ciąć tkankę łączącą nadrealność z realnością, wirtualność z rzeczywistością.
Warto powstrzymać chęci do zamykania się w recenzjach określających słuszność od początku do końca i wychylić nos poza schematy odpowiedzi.
Och. Tokosłow.

///
ku pamięci tego ptaka, któremu coś utrąciło oko i chyba coś jeszcze i zdjęty przeze mnie z jezdni (był jeszcze żywy, ale niezdolny do poruszania się, skubał tylko piórka dziwnie przekrzywionym dziobem), po kilku godzinach, kiedy przechodziłam ponownie ulicą Cmentarną, zniknął bez śladu. może to i lepiej, bo bałam się zobaczyć go martwym.
inaczej z tym, co już jest martwe, z tym, czego nie mieliśmy okazji smakować, dotykać i doświadczać żywym. paradoks - kręcą mnie zdjęcia z krwią, zbieram zdjęcia soft sm porn, wszelkie inne dziwności trupio-anatomiczne i czytam de Sade`a (choć z reguły tonąc w przerażeniu, dlatego nieliniowo, tego się nie da przełknąć jednym tchem) - a tamtej chwili po prostu się przestraszyłam, podobnie jak samej świadomości jego rychłej śmierci, która pojawiła się na widok zakrwawionego dzioba i bezruchu, w którym trwał.
ave, zwierzęta fruwające.
naczytałam się o młodocianych mordercach.

//
*nieudolne szkice moje z autobusu i okolic ;>, zdjęcia z pracowni

Oto zaginione ogniwo ludzkiej ewolucji - "to ósmy cud świata"




To małe stworzenie pokaże nam nasz związek z resztą ssaków. Ten "maluch" łączy nas bezpośrednio z nimi - mówi. - Teraz ludzie mogą mówić: "ok, pochodzimy od ssaków naczelnych - pokażcie nam jednak dowód". Ten dowód do tej pory był zaginiony, ale teraz już nie jest

wtorek, maja 19

///








Wieku delirium
Curse of my zapomnienia

niedziela, maja 17

teeraz jest północ.



Mmm...
Dzień z ptakami i zagwozdkami.
Lemur się ożywia.

czwartek, maja 14

///



///koniec dnia.
to paniczne robienie sprawia, że wszystko się pcha na monitor
uszy i oczy i atakuje i muszę sobie upuszczać te obrazki jak
juchę, czy inną posokę i to przez to tyle tego.
ale blogi są chyba właśnie od dyskretnego ekshibicjonizmu, he.
a kontener z dzisiejszego spaceru w przerwie pomiędzy operacjami
wojenno-piurblagistycznymi. Ładne materace - tylko trochę ciężkie.
I jakiś Pan dziwnie patrzył.
///byle.

//taniec



bawi mnie to.
blog odwraca kolory...
te zdjęcia były niebieskie...
pali się?
Stanisław Młodożeniec
XX WIEK

zawiośniało — latopędzi przez jesienność białośnieże.
— KINEMATOGRAF KINEMATOGRAF KINEMATOGRAF...
słowikując szeptolesia falorycznie caruzieją.
— GRAMOPATHEFON GRAMOPATHEFON GRAMOPATHEFON...
iokohama — kimonooka cię kochają z europy
— RADIOTELEGRAM RADIOTELEGRAM RADIOTELEGRAM...
espaniolę z ledisami parlowacąc sarmaceniem
ESPERANTISTO ESPERANTISTO ESPERANTISTO...
odwarszawiam komentuję dosłoneczniam
AEROPLAN AEROPLAN...
zjednoliterzam paplomanię.
— STENOGRAFIA...

wtorek, maja 12

musujące kolakao z milki

Orka(n)

Czerwone słońce. Tania, ostra pornografia,
w którą się ciężko zaopatrzyć. Los
jest jak ryba w rękach i gdzie tu
zarzucić wędkę? Ludzie są

jak psy, interesują się ludźmi i tylko
ludźmi. Co jeszcze jest jak co?
Igrzyska olimpijskie okazały się kolejnym
niewypałem i cała Polska zrosi

rzewnymi łzami to srebro. Będziemy
biegać płacząc, będziemy kłaść
trupem ze łzami w oczach i wbrew opinii całego
świata nazwiemy je łzami szczęścia.

(Adam Wiedemann, z tomu Kalipso)


Kiedy szedłem ostatnim razem polem, bynajmniej nie w niecnych zamiarach, szedłem słuchając Krysi Aguilery i Blekejdpisu, wzdłuż płotu jednostki wojskowej, przesłoniętego gęstą siatką traw i innych chaszczy, z bassbitem podkręconym do granic możliwości .
Nie słysząc odgłosów przyrody, ani tym bardziej nienaturalnych jednostek człowieczych, od których teren ten jest z reguły wolny, drąc paszczę, szczerząc paszczę do głuchego pustkowia natrafiłem na wyrwę w gałęziach i oczom moim ukazał się żołnierz Wojska Polskiego w pełnym umundurowaniu, ewidentnie na warcie, stanowczo na miejscu, w przeciwieństwie do mnie, bo ja po prostu się błąkałem - a on - on wiedział po co go tam przylepiono, zatem natychmiast wykorzystał któryś z punktów swojego regulaminu i ruszając ustami (dla mnie bezdźwięcznie), komicznym ruchem wskazał ręką jakąś bliżej nieogarnioną przestrzeń, w którą miałem, wnosząc z tego drgnienia palców, iść won czem prędzej nim on przesadzi ów płot jednym susem i spuści mi manto mortale albo usadzi w głowie słowa jakiegoś moralitetu, od którego dnia tego właśnie, uciekałem w krzaki od rana do wieczora, tępiąc sobie komórki popmuzyką. Pomachałem zatem głuchą na jego słowa głową i ruszyłem w przeciwnym kierunku, na dystans od płotu spory, byle dalej od karzącego spojrzenia służbisty.

Żując łodygi maków (po raz pierwszy odprawiłem to w Tychże, lat temu kilka - sporo), dalej idąc, z fajkostanem na wargach, przekrzywiając daszek swojej poluzowanej dżokejki, bez konia musując kłusem poprzez szelest własnych nogawek, podążając na północ, przez trawę, z w torbie, jakimś zakleszczonym wodorostem, khe khe, spotkałem ich, ich trzech, rozpoczynających właśnie biesiadę, co za idiotyczna sytuacja, że byli właśnie znajomi, od lat nie widziani, na środku mojego pola, strzelający mate i inne alkohole, wyciągający w kierunku przyjazne dłonie - ja w kierunku - wafle cytrynowe, dzieńdobry, dzieńdobry, przysiądę. Ja jestem Biegun, czy biegun to już waszego całodziennego pragnienia, skoroście wleźli na pole odpoczynku mego od dumek i liebesromanów, się panowie wściekliście.

Khe, khe, alfą i omegą czuję, coraz więcej myślę o efektach słów, to niedobrze, rozwarstwiać znaczenia i znajdować wszelkie możliwe interpretacje.


(,,Na piedestale należy umieścić Matkę Boską z Dzieciątkiem, które tuląc się do Niej, jednocześnie bierze Ją za podbródek, by zwrócić uwagę na mnie; ja zaś niżej, obrócony tyłem do widza, z głową ku Najświętszej Rodzinie, przyciskam słup do piersi - obok mnie kij podróżny i kilka rozrzuconych rękopisów" - opis pomnika nagrobnego, którego postawienia zażądał po swojej śmierci Paul Claudel.)


Po mojej śmierci, ach kiedyś pewnie nastąpi, chcę powiedzieć, że nie chcę wiedzieć, co będzie. Bo po co mówić, skoro nie wiem, czy będą powody by myśleć, co ze mną, kiedy mnie już nie będzie. W tym zimnym ciele, które teraz jeszcze kremem oliwkowym nacieram, piaszczyste śniąc wersety, plażowe zakusy, nie będzie drugiego dna. Zwykła konserwa potem, garnitur po duszy, pachnący jeszcze trochę żywymi rodnikami i łojem. Nic nie będzie wyjątkowego w tej nieubłaganej śmierci, o której nie powinno się myśleć w swoich latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku.
(Bełkoczesz, usiłujesz się wkupić w łaski tego, co za oceanem nazywają ,,flow", tej wróżki, którą łapie się za skrzydełka całymi godzinami, żmudnie trzepiąc poematy ,,ku czci".)
To przynajmniej powiem jeszcze, że perfidny ten Paweł Mykietyn, napisał coś co mnie uwiodło, co za znerwicowane frazy, ta kobieta odrywa mi swoją nowoczesną rozpaczą nieczułe na Szekspira uszy, to chyba coś znaczy. Nie sprawdzając znaczenia tekstu, zdając się na dźwiękową interpretację, wierzę.
(Na mózg pada już mnogość myśli, o wszystkim, przynajmniej stronę dziennie, bo jeśli nie, niezależnie od tego, jak wielkie to gnioty, głowa doskiera i jęczy; No dobrze już, lunatic is on the grass.)

Zimami zdarzało się, że i 45 minut człowiek na przystanku przestawał oczekując swojej drezyny, o wściekle niestarannie rozstrzelonym rozkładzie - i nie wiedział, gdzie podziać przemarznięte pośladki, z teczką uwieszoną u szyi, błąkał się po budkach z herbatą i czekoladowymi noskami. Zimno, zimno, dudniło w głowie, rysować nie można, palce szare, jakże obcy jest przystanek najpiękniejszą nawet zimą.
A dzisiaj, wiosną, znowuż.
Dziwne 45 minut, z okiem niezdolnym do lektury Kwiatka.

Ale jest miejsce zaczepienia - bar dworcowy Tomaszewska w B., nie ma wprawdzie piosenek o tym przybytku i niewielu, jak wnoszę z frekwencji, poszukuje jego dziwacznego wnętrza, umieszczając je na mapie regularnie odwiedzanych - ale i tak warto tam zasiąść. Odpowiednio szare ubranie i już nikt nie patrzy ani nawet nie zdaje się patrzeć. Rozregulowane radio z piaskiem w głośnikach, trochę współczucia godnym, ale i tak fe, nie do słuchania, nie.

Pierogi za 3 złote, na tym stanęłam. Talerz trzeba odnieść i przynieść- a ja lubię kiedy tak.
Nikt nie czuje się zobligowany do zagadywania, każdy je, bo jest głodny, można pisać w kącie, jest miejsce, szyby szare, z widokiem na peron. Bar Tomaszewska, taa. I kawa z fusem. I jeszcze Europa jest w K., ale ten już bardziej mleczny, z cudem koktajlu truskawkowego, gdzie pachnie jak w moim byłym przedszkolu, bo starsi ludzie, którzy często uczęszczają do Europy - pachną mlekiem, nie wiem dlaczego tak źle się kojarzą. I co tam, makaron z serem, naleśniki, kasza trough my mind. I w każdym mieście rozglądam się za tym samym, zabarykadowanym, trochę wycofanym - choć we Wrocławiu w samym centrum, w Krakowie też dosyć dosyć - ale już w Chorzowie dwoma w centrum i jednym na peryferiach, tylko dla miejscowych i wagarowiczów - gdzie palacinki podają z Bieluchem ocukrzonym i galaretka trzęsie się plastikowych kubeczkach.

I wszystko to, aluminiowe sztućce, sygnowane w latach pięćdziesiątych talerzyki i złudzenie domowości, jeszcze nie w kapsułkach, które chcieliby podawać w 1984.
Więc zimą i latem i dzisiaj, i dzisiaj jeszcze muszę Ci, Ag, odpisać, bo zwlekam bynajmniej nie ze złej woli a faktów dziwnych, rozczłonkowania czasoprzestrzeni - zasypiając w ubraniu o 19, budząc się o 4 rano, dziwne trojąc czworaki, khe, khe, ze strachem jakimś, groźbą wiecznej repetycji, bo skoro już dwie, dlaczego by nie trzecia - nie, trzeciej znieść by nie można, już robię te prace, już robię, kiedyś trzeba przecież wyjść.

Gdzie my tych ludzi - ja ich w pole wyprowadzić mogę, ładną pogodę pokazać i wodę, ale czy zrozumieją o co chodzi, nie żebym zakładała, że będą niekumaci - ale raczej niewtajemniczeni i powiedzą, że ,,ej, ale to tylko jest staw jakiś, tutaj madafackie gruzy, o co chodzi, co zwiedzać, gdzie industrial, gdzie anegdoty, legendy górniczego pióropusza, tutaj nie ma nawet elektrowni, bejo, supermarkety to my też mamy na dzielni."
I czy zagrać będą chcieli na byle czym w parku, by nagrać utwór polifoniczny, podkładkę, podwaliny pod kawałki, soundblastery i grzechotki rytmów?


(Boże, miałby lekką rączkę do macania kur.
Ga Ga Gara. Kok Kok Kok.)


Idę z K. na L., boję się sesji, se, se, se.



p.s. gdzieś tutaj jest żądać przez rz, nie wiem, pomieszało mi się i zapomniałam jak to się pisze, dlatego raz tak, raz tak - rżądać?

///110509






(Płonąca siarka tryska w górę. Przepływają gęste obłoki. Grzmią działka szybkostrzelne. Pandemonium. Oddziały rozwijają szyk bojowy. Galop kopyt. Artyleria. Ochrypłe rozkazy. Biją dzwony. Oszuści wyścigowi nawołują. Pijacy wrzeszczą. Kurwy piszczą. Syreny wyją. Okrzyki mężnych. Wrzaski konających. Piki szczękają na pancerzach. Złodzieje okradają poległych. Ptaki drapieżne nadlatują znad morza, podrywają się z moczarów, pikują z gniazd na zdobycz, krążą w górze i krzyczą, gęsi morskie, kormorany, sępy, jastrzębie, gołębiarze, słonki wędrowne, sokoły, kobuzy, czarne głuszce, orły morskie, mewy, albatrosy, gęsi arktyczne. Słońce północne zaćmiewa się. Ziemia drży. Umarli Dublina, ci z Prospect i ci z Mount Jerome, ubrani w szaty z białych skór owczych i czarne opończe z koźlej skóry, powstają i objawiają się rzeszom. Otchłań otwiera się bezgłośnie. Tom Rochford, zwycięzca, pojawia się w koszulce i spodenkach sportowych na czele narodowego biegu z przeszkodami i wskakuje do czeluści. Za nim wpada stawka ścigających się biegaczy i skoczków. W dzikich wygibasach zeskakują z krawędzi. Ich ciała zanurzają się. Dziewczęta z fabryk, ubrane w szykowne stroje, ciskają rozpalone do czerwoności baraabomby z Yorkshire. Damy z towarzystwa unoszą suknie ponad głowy, żeby się uchronić. Roześmiane czarownice w krótkich, czerwonych koszulkach lecą w powietrzu na miotłach. Quakerlyster plaster niszczy pryszcze. Spada deszcz zębów smoczych. Uzbrojeni bohaterowie wyskakują z rozpadlin. Wymieniają przyjazne hasło rycerzy czerwonego krzyża i staczają pojedynki kawaleryjskimi szablami: Wolfe Tone z Henry Grattanem, Smith O'Brien z Danielem O'Connellem, Michael Davitt z Isaakiem Buttem, Justin Mc Carthy z Parnellem (...). Na wyniosłości pośrodku świata wznosi się ołtarz polowy świętej Barbary. Czarne świece wyrastają z jego obu rogów: rogu ewangelii i rogu listów apostolskich. Z dwóch wysoko umieszczonych strzelnic wieży dwie włócznie blasku spadają na spowity dymem kamień ołtarza. Na kamieniu ołtarza leży naga pani Mina Purefoy, bogini nierozsądku, spętana; na jej wzdętym brzuchu stoi kielich. Ojciec Malachi O'Flynn, w długiej halce i włożonym przodem do tyłu ornacie, mając dwie lewe stopy odwrócone tyłem do przodu, odprawia mszę polową. Wielebny Hugh C. Haines Love, M. A., ubrany w prostą sutannę i płaski biret akademicki, głowę i kołnierzyk ma odwrócone tyłem do przodu i trzyma nad głową celebranta otwarty parasol.)

OJCIEC MALACHI O'FLYNN
Introibo ad altare diaboli.

WIELEBNY HAINES LOVE
Do diabła, który rozweselił młodość moją.

OJCIEC MALACHI O'FLYYN
(Wyjmuje z kielicha i unosi ociekającą krwią hostię.) Corpus Meum.

WIELEBNY HAINES LOVE
(Unosi od tyłu, wysoko w górę, halkę celebranta, odsłaniając szary, nagi, włochowaty zadek, w który wetknięta jest marchewka.)
Ciało moje.

niedziela, maja 10

////


na mieście i potem. no, że ładnie było, choć zdjęć to ja nie.





emet

Kochany Pamiętniczku!

(Teraz kawałek papieru i rysik, notatka na marginesie - piwo, wódka,
absynt, jeszcze na domiar ból głowy i po co).


Piszę do Ciebie, gdyż w obliczu jakiegokolwiek przekazu ustnego w tym momencie, język staje okoniem.
Staje?
Wszystko powoli traci sens,
wypada przenieść się wreszcie na drugie dno,
opaść razem z rzęsą, nie przejmować się,
co pomyślą inni
bo
w tej krainie, gdzie wszyscy robią to w butach,
jedni w kaloszach,
inni w gumowych hajdawerach w klaunie pasy.
w tej krainie
pełno jest świadków apostazji, wirk wirk,
sprzedających pawie, bezpośrednio na chodniku rozłożone i odpowiednio oprawione by służyć mogły ludzkim dzieciom całe lata i mienić się tęczowymi drapnięciami, proszę zabierz jednego, niech idzie z nami, pawie, piękni przedstawiciele ożywionej przyrody, kumaci i wrzaskliwi, nieludzko urokliwi, zabierz.

(i IDZIE.)

Z fantazją wkurwionego wschodniego kronikarza nadziei i radości
wyrywa gniazda laptopom i wysypuje młode na podłogę, usłaną śmieciostanem.
W tych warunkach rozwijają się drożdże, w butelce Jakuba Białego pleśnią
nasyconego, którego widzę z miejsca tego, zupełnie rozłożonego.
Wysysa ciekłe kryształy z naszego pięknego śranku, nie będzie na czym podać
rostbefu i figielków Krystyny, goście wyjdą niepocieszeni.

(Gdyby szkło gniło...stołowe zastawy porcelanowe futrzane od grzyba,
zabawne obiady z przyprawami gratis, kruszącymi się płazoklejami narośli.
Jedlibyśmy te same ryby, które w hotelu Splendid, z należytym namaszczeniem
odpicowywał Daniel Craig, masując jelita kuracjuszy i napędzając maszynę
ciemnego ogrzewania zwałami biomasy. Merde. Nie chcę tam wracać.
Nie ma możliwości Wyspy.)

Z imprezy u likantropów wróciliśmy bogatsi o przerażającego, post-witkacowskiego
kaca wszechczasów, objawiającego się wściekłym ujadaniem i pokładaniem na
wszystkich możliwych ziemiach. Czego można się dowiedzieć od ludzi po raz pierwszy
na oczy widzianych, dzikich szczerych współplemieńców Jana Wincentego obojga imion
Stanisława Skostniałego.
Grecka perderastia powoli przestaje mieć przed nami tajemnice,
kiedy wsłuchani w brzmienia śmiertelnie poważne, dyskusje gorejące nad piecykiem
pełnym pizzy, referujemy sobie bez słów swoje życiowe credo.

Palisz cukier?

Czuję zapach siarki, daję słowo, niechże Alfred się odwróci, patrzeć nie chcę na te potworności, kieszenie ma Alfred pełne, nie pytam czego. Niech Alfred przyśle mi nową pokojówkę, Helenę, powie jej, że okno łyska na czarnego pieska. Niech przekaże jej ode mnie obłok pięknych pierdół.
O jesteś, wybacz, że nie wstaję, zmogło mnie, nogi znieważone nadużyciem, umysł ciężki, napuchnięty mózg. Ale nos mam wciąż niczego sobie. Przystroję cię klejnotami, poczytam więcej o innych kulturach, by przekazać na twe ręce te najważniejsze, uczynić cię oblubienicą. W piwnicach kuracje jodowe, na obiad świeża baranina, niech się Helena nie denerwuje, jej włosy są jak maj w pełni, usta soczyste jak solo basu Lesa Claypool`a. Niech Helena założy te szaty, widzę w jej oczach kiście obietnic, niechże pozwoli mi je zrosić, czym zrosić, proszę nie pytać, Alfred trzymał coś w kieszeniach, kiedy był tutaj przed chwilą, polerował muszkatołową gałkę swej laski. Helena chce wyjść, dlaczego chce.

Jak ręką sięgnąć, na półce tomiki wierszy, wszystko to zwykłe pedalstwo, pewnie
właśnie dlatego otrzymałam tą wiadomość, oczywiście sprawdziłam co to, ale była
równie nudna, jak wszystkie inne, pochodzące od anonimowych darczyńców; jeżeli
chodzi o hardkor, to chyba nie tą drogą, jeżeli chodzi o sztuczność, to niech się
Alfred trochę przesunie, też chcę wesprzeć łokcie na parapecie i zachłysnąć się.
Cóż za powietrze, odczuwa się, namacalnie niemal, podrygiwanie wściekłych skał,
dlaczego nie ma tutaj morza, tylko to pytanie mogę zadać, dlaczego nie mogę nad nim
w nocy łapać wilka i innych wietrznych chorób, krążyć chwiejnym krokiem po pokładzie,
brodząc niczym ptak morski dogorywający w snach zakazanych przez oligarchów kościelnych, kh, kh.

Zawołaj Alfreda, niech podetrze nam dusze, papierem ściernym niech zbije wszystkie argumenty za gniotącą się w ciasnych przedsionkach gardła anginą, obrzydliwie bliską i flegmatyczną jak syberyjska matka, której śmierć nieobca, bo śmierci przygląda się od lat i stąd to dziecismarowanie łojem i futremowijanie w noce dziwne, lecz bardziej zimne niż ta, która zapisała się w opuchniętych zwojach golemowym Emet.

A kto skreśli pierwszą literę, ten berek.


........
dział ciekawostek:

Efekt halo (ang. halo effect), in. efekt aureoli, w psychologii tendencja do automatycznego, pozytywnego (efekt Galatei, efekt aureoli, efekt nimbu, efekt Polyanny, anielski efekt halo) lub negatywnego (efekt Golema, szatański efekt halo), przypisywania cech osobowościowych na podstawie pozytywnego lub negatywnego wrażenia.

Jest odmianą podstawowego błędu atrybucji. Polega na tym, że przypisanie jednej ważnej pozytywnej lub negatywnej właściwości wpływa na skłonność do przypisywania innych, niezaobserwowanych właściwości, które są zgodne ze znakiem emocjonalnym pierwszego przypisanego atrybutu.

Istotą efektu halo jest przypisanie komuś (atrybucja) ważnej pozytywnej lub negatywnej cechy wewnętrznej. Przypisanie cechy nieważnej nie musi wywołać efektu halo. Najważniejszymi atrybutami, które posiadają moc wywoływania efektu halo, są: inteligencja/głupota, nieatrakcyjność/atrakcyjność fizyczna, elementy wyglądu zewnętrznego (np. schludny/brudny), dobroć/zło.

Nazwa efekt halo wzięła się od zjawiska halo, czyli poświaty, która tworzy się wokół obserwowanych obiektów, np. wokół Księżyca w mroźną noc.

Przykład

* Punktualność jest dla mnie ważną wartością. Spotykam nową osobę i zauważam, że jest ona punktualna, więc będę skłonny myśleć, że jest też inteligentna, przyjazna, uczciwa etc.
* Spotykam osobę, którą oceniam jako niekulturalną i agresywną. Będę skłonny myśleć o tym człowieku, że jest także np. leniem i ma zaściankowe poglądy.

piątek, maja 8

krokiety tapira

ten już widziałam. może jakiś inny?

czwartek, maja 7

jak to się nazywało?




... nóż na gardle?
Areee we human - or are we dancers, czyli witaj świecie,
czas na zadanie z kompozycji, czyli muszę stąd wyjść z całym
stuffem i odbyć samotną pokutę z kadzidłami i innymi rzeczami,
wymyślić to logicznie i wykonać apetycznie, co za śmierć w butach,
wolałabym napisać zdanie na 50 stron, wzorem wuja Williama - choć
zdania mi nie wychodzą, kiedy mam na karku taki nóż, a w sumie to
nożyk, coś bardziej ambicjonalnego, łękotkę zgruchotaną, wolałabym
siedzieć tu i bełkotać bez miary, bełk, bełk, może piwo, alkohol lekki
do tej herbaty i kawy, ach, pęka śledziona, żołądek, cóż za jałowe móżdżenie,
całą noc będę siedzieć na kocyku i ruszać ręką tak długo aż mnie zmiecie
i zaśpię, już ja wiem - u wszystkich tak się to kończy, ale potem mogą
pozować na męczenników w imię nauki i własnego leserstwa i obnosić się
ze swymi efektownymi ranami w myśleniu spowodowanymi zaciemnieniem
z wycieńczenia i jest zabawa, że ho ho, kiedy jedno z drugim dostanie głupawki,
choć i tak jest postęp w tej mizantropii, bo udało się pokonać lęk i pokazać
fotki panu od fotkowania, jakkolwiek trapią mnie te momenty, kiedy muszę
wywlec flaki, to nie to, co litery, swoja gęba, upozowana w dorsza i kałamarnicę,
teatralnie czarnobiała - i pan mówi, że ja cię kocham za to, że to popełniłaś,
a ja mówię, że w toalecie to było, z potrzeby serca i takie tam - a on, że choć
technicznie beznadziejne, to jednak jakieś - a ja, że technicznie nie potrafię
bo jestem starym karpiem i nie w głowie mi przesłony, kiedy słońce tak jara
na dworze i czas do przodu... i znowu się zgaduję, wyjść czas, bejo, bajonara, ciao.

klepanie...

„Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, nie powinni mieć wnętrzności”.
Jądro ciemności, Joseph Conrad

Z tym, jak z pluciem. Z tym, że. Puściła się woda, tym razem nie krew. Kran cieknie,
kap, kap. Śpiewaj. Natłok piosenek, żeby nie szczezły. Ja piję kawę. I kawę, Żeby nie zasnąć. Zaśnięcie - co za różnica, jeden stopień poza światem, trochę dalej
niż tutaj. Telewizor. Dlaczego potrzeba towarzyszenia mu w tym momencie, choć jest
samowystarczalny, dostatecznie wypełniony sylwetkami ludzkimi i nie potrzeba mu do szczęścia gapiów z czerwonych foteli i w ogóle żadnych gapiów. To nie kino nieme - nikomu nie chce się czytać.

Taki był czas wczoraj, że nie dało się potwierdzić jestestwa - flaki na wierzchu,
dziwnie rozpierzchnięte. Pamiętasz, jak te konie w Potopie, ogniste araby, szablą pod brzuch, przez łeb. Klik, klik. Trafiłam do Barcelony, Ania wie, gdzie to, siedzieć w kącie i nie ruszać się. Tylko ręką, żeby zarysować i zaspokoić upośledzenie, potrzebę bohemy. Ona umarła, wybili nam w Powstaniu Warszawskim, w podziemiach, kanałach tych, co winni byli dusze karmić, wyjebali w kosmos młodych tego świata i zostawili resztki. Specjalnie tak. Namówić ich na patriotyczny zryw. Takie to ważne, dziewczęta patrzą, bagnet na broń. I oni bagnet na broń i w pierś, trupi nieba fiolet.

Skamane niebo, jest tak blisko, wciąż mówi się o nim. Tutaj o gwiazdach. Nieznajomość
astronomii nie przeszkadza metaforze w realizowaniu się na tych płaszczyznach.
Kutaj niebo zią, przeczyść oczy - jest tak blisko, teraz, ciężkie od chmur, zwisające
indyczych korali sznurem. Taki jestem samotny, samotny jestem tu, pan Bloom.

A gdyby kogoś zaprosić na kolację, podbiałoobruszony stół i świecokształtne naczynia - to tylko markiza de Sade, upić go winem i przesłuchać ze wszystkich zer. Pozwolić mu popłakać nad ojczyzny ciałem, grzędą samotników, zabłąkanych na bazarze dzieci, zabawiającym się w jatki. A gdyby nikogo nie zapraszać - to tylko teraz, obuchem kołdry oberwać. I ucho też. Składnia jak tłumaczenie z angielskiego, połamana.

Wiem, jak smakuje Amazonka. Banan, wanilia, mięta.
Jakoś lepiej, od zarania dziejów. This is the end,
musisz używać wszystkich naczyń na raz? Erna powiesiła się na telefonie.
Musisz używać wszystkich narkotyków na raz? Ja jestem przeciw, jestem czysty w tym prozaicznym sensie - profetycznym zakręceniu. Drugs, bigos, logos - ya, dada bear?
Killa, killa, spójrz na to, co u góry, boskie, cudne, firnamentalne.
Banan, wanilia, mięta, sperma. Coś, w czym się po kostki obgryzione staje.

Leżę na łące, tylna kieszeń spodni wypchana, to chyba krewetki, pierwsze co udało
się zgarnąć za sklepu. Fetyszystyczne dewocjonalia,

!związki i przeznaczenia!
Wrażenie łączenia się wątków - przemożne. Zaczęło się od artykułu o Komedzie w jakimś
majoweekendowym dodatku do Wyborczej - był tam motyw z Lenicą, szalonym, imprezowym
młodzieńcem, bujającym sie po warszawskich barach. Wczoraj u Kałużynskiego znowu
o nim napomykanie. I jeszcze Tymański w Machinie, bezkompromisowy kawalarz. I potem na stanie pojawia się Kattorna - to Komedowa kobieta ściąga młodego Stańkę z Krakowa, chłopak ma 17 lat, geniusz muzyczny i niskie poczucie własnej wartości z racji swojej nieładności (nie wiem na jakiej to podstawie - dzisiaj jego żółwiowata, zasuszona aparycja jest jak najbardziej godna uwagi). Kumplują się - kulawy laryngolog Krzysztof z nieładnym Tomkiem. No i Tymański chami się jazzowo, pogrywa z Trzaską.
I nagrywa w kontrze do Krzysztofa niegdyś Trzcińskiego płytę Asthmatic.
Miłosć Asthmatic, Komeda Astigmatic, Niemen Enigmatic.
Schizokakofonie.
I nie potrafię przez to wszystko wejść w odpowiednie fale muzyczne, dryfując od jednego portu do drugiego, przez japońskich awangardzistów, polskich jazzmanów i amerykańskie ambienty, w nieznane.

Możeby jakiś film napocząć? - ale nie, nie. Nie teraz.

Bo Kałużyński jeszcze o kumplu Lenicy - Borowczyku, tnącym taśmy filmowe na malutkie
kawałeczki i sklejającemu dla zachowania dynamiki obrazów, na nowo - a potem tępiącemu niesfornego krytyka z latarką dolepioną do długopisa piszącego bieżące sprawozdanie z filmu za brak szacunku do dzieła, niemożnoścd skoncentrowania się i chwytania niuansów.

Myślę o Ulissesie, och jak myślę, tęsknię wręcz za mydlaną kieszenią Henryka Kwiatka i przetłuszczonym papierem spowijającym świeże nerki.
Wszystko zlewa się w kałużę kawy i śliny, zapachy są różne.

Nie potrafię znaleźć muzyki, czytam, sto rzeczy naraz o stu wykonawcach, znajdują się różne deszczowe szpikulce. Pasjami aplikowane i przerabiane. Immolate Yourself, Telefon Tel Aviv - no przyznam, że złapałam się na opis. Jeden z twórców tej formacji zginął/zabił się, jak Jeff B., tonąc. Nie wnikam i nie śledzę, smakuję tylko
ten dziwny mood, wypływający z nagrań ludzi, którzy w niespodziewany sposób ewakuowali się z tego świata. Nie wiem, czy płyta jest dobra, po prostu chce mi się jej słuchać. Z Mykietynem. Japonią narkotyków, od których boli serce. Chłeptać dźwięki do porzygania, jedne za drugimi, gdyż tak się godzi w tym momencie.

She said destroy, mówisz pan, jak Hitler nasz kraj. A Hitler też się powtarza, w tym sekwencjonizmie nie ma litości dla żadnego - najpierw świętuje swoje urodziny dzień przed moimi, potem w Pradze, w kamiennym domu przy rynku czarne sale poświęcone tym 70 tysiącom potencjalnych artystów-schizofreników, witkacowskich obłąkanych - których uśmiercił masowo nim Papież zaoponował - a potem dyskretnie eksterminował w szpitalach. Ów Hitler, fan mydlanych filmów, który dzisiaj pewnie byłby jednym z miliona konsumentów kiepskiej publicznej telewizji, wcale nie znający Wagnera, miękki kwiatuszek na łonie lateksowej rzeszy - przebiega z czeskiej Pragi w gąszcz Kałużyńskich anegdot i znowu, poczucie powtarzalności. Postmodernistyczna modularność świata, ale wcale nie taka oczywista, choć oparta na powtarzających się motywach. Te drobne zmiany - gotyckie katedry dzisiaj szare, niegdyś białe, teraz jest północ, choć Śląsk wciąż na południu.
Klepanie...

poniedziałek, maja 4

filuterny wtręt

Wszystko przez to, że przemeblowali nam bibliotekę. I odpuścili zaległości
z okazji majowego święta książki i jej czytelnika, dzięki czemu uniknęłam
płacenia kary za przemocą przetrzymywane tomy, których nie miałam
czasu/nastroju/okazji/ochoty/potrzeby (niewłaściwe skreślić) - oddać.
I na co wpadłam, co uwiodło mnie już od pierwszej stronicy (choć bynajmniej
nie tą będę cytować)? Sami posłuchajcie:


,,(...) a mianowicie idzie o stylistykę, w jakiej osoby sprzedające miłość zwracają się do klientów. Jest to sytuacja, która musi wytworzyć wyjątkową dynamikę tekstową: przedstawicielka płci wstydliwej, obciążonej od wieków tysiącem tabu obyczajowych oferuje z miejsca obcemu mężczyźnie absolutnie wszystko do samego dna. Zwrot taki nie może być jednak bezpośredni, musi posłużyć się sugestią, intencja winna być przesłonięta, propozycja ukryta, a przy tym sformułowanie powinno być zwięzłe. Mamy tu do czynienia z trudnym gatunkiem, rzadko uprawianym nawet przez wybitnych fachowców we władaniu słowem, z epigramatem, który łączy najkrótszą formę z uderzeniową dobitnością. Ciekawe, że najstarsza dokumentacja jaką tu rozporządzam pochodzi od Polaka, mianowicie Karola Frankowskiego [krewnego Leona - późniejszego
przywódcy w powstaniu z roku 1863, straconego].
(...)
Ladacznice na ulicach piękne, wiele fascynujących! Na ul. Richelieu, elegancko wystrojona, zwraca się ,,Piękny rycerzu, prowadź mnie do swego zamku". Na ul. Montrmartre: kapelusz tiulowy, wydekoltowana po pachy, ociera się łokciem i posługuje słowem-rozkazem ,,Miłość i rozkosz!" Dzielnica du Temple, włosy pod wytwornym fularem i nosi zapaskę z czarnej kitajki: ,,Piękny aniele, kup serce". Baba z Hal, w czepku chłopki i w sabotach, ciągnie gwałtownie za poły fraka ,,Złoczyńco, pójdziesz?,,
(...)
Jak wynika z pamiętnika Frankowskiego , język proporcji odzwierciedlał ówczesne mody literackie, i to zróżnicowane zależnie od okolicy. Zwrot o rycerzu i zamku nawiązuje do oficjalnej poezji salonowej, jakiegoś Chateaubrianda czy Lamartine`a, zaś osoba ubrana jak dama i operuje na ul. Richelieu, w dzielnicy arystokratycznej. ,,Miłość i rozkosz!...". - nie wiadomo, jak to brzmiało po francusku [...] ale można przypuszczać, że było to coś w rodzaju ,,extase et passion!" - czyli wściekły dramat romantyczny Dumasa - ojca, Hugo, Delavigne... w którym to gatunku kapelusz tiulowy jest regularnym rekwizytem, niemal jak szpada w Ruy Blasie, we wszelakich ,,muszkieterach" itd. ,,Aniele kup serce" - to ciepła poezja mieszczańska, biedermeierowska [...], zaś ,,złoczyńco, pójdziesz?" (,,tu viens, bandit?") - w dzielnicy targowej - zapowiada już naturalistę Emila Zolę z jego Naną, L` Assamoir (Mordownia) oraz późniejszą piosenkę apaszowską w rodzaju Delmeta (,,Dziś w nocy znów mnie będziesz bił, aż skonam w krzyku, lecz pójść od ciebie nie mam sił, ty psie nędzniku!").


Inne wymieniane przez Kałużyńskiego zwroty to:
,,Czy ma pan zapałki?"
,,Ty, zabawiemy się w dzikich ludzi?"
,,Będziem dziś katować to dupsko?"
,,Może kawaler teraz trochę pobawi się moim czyczem, a ja tymczasem napiję się herbaty"



Nno, koniec tego wiosennego błocenia, Kałużyński bynajmniej nie skupia się wyłącznie
na kwestiach alkowianych - porusza się swobodnie we wszystkich interesujących mnie dziedzinach wykazując się przy tym istnym mistrzostwem słowa i niesamowitą erudycją.
Jak dotąd stykałam się z samym nazwiskiem - warto czasem zagłębić się bardziej
i sprawdzić to i owo, bo pan Zygmunt wart jest uwagi, och, ach. Książka zwie się ,,Do czytania pod prysznicem".