niedziela, lutego 22

///terefere


Ogólnie to wesołe ze mnie towarzystwo, bawię
się niesłychanie patrząc jak wynoszą
stąd rzeczy ukochane. Jakże można było
tak kochać rzeczy? Nie ma tu mnie, wcale
nie patrzę, jak wynoszą. Wyobraźnia działa,
ja tam nie patrzę.

(Marcin Świetlicki, Remont po śmierci)

1.
Wikend.

Spędzony bez wyjątku w domu, począwszy od nocy z piątku na sobotę
aż po noc z niedzieli na poniedziałek – jakiś wyjątek w przestrzeni ostatnich tygodni.
Unormowanie perystaltyki, brzydko mówiąc. Siedzenie na tyłku i przesypianie dziesiątek godzin. Właściwie to zaprzestanie produkcji – wyłączywszy zabawę literami.
Rozmowy z Matką, z Tobą, z Ag., pięć tysięcy kładących na łopatki wniosków o dofinansowanie świata i myśli, nieruchomych i płaskich.

2.
Ikonoklazm.

Więc rozmawiam wczoraj z Ag., ulica jest zimowa, przejścia dla pieszych przysypane zaspą. Leniwie snują się taksówki i dochodzi północ. We krwi mamy jeszcze trochę muzyki, tej przerąbanej, siekącej myśli i może dwa piwa (jedno wypijane samotnie w korytarzu, tak było tam ciasno, że aż nie można się dopchać i na początku nawet trochę chciałam wyjść i wracać, ale ładnie grali). I ikonoklazm wkrada się pomiędzy nasze wychodzące z dymu twarze, kiedy słucham, jak wyraża wiele moich myśli, sortując pytaniami wątpliwości, układając ciąg skojarzeń i pretensji w logiczną całość. Złota gwiazdka bezradności na szczycie tej choinki, daje z byka w brzuch, ale uśmiechają się – Ona i Jej kapelusz i ja także uśmiecham się, choć nie śmieję, kręcąc numer 0322897070. Natrafiając na milczące linie, bez Pani, która zapyta ,,Halo?” i bez perspektyw na rychły powrót do domu. Może i dobrze.

3.
Cecylia.

A teraz uważaj, będę krzyczeć, żeby wyłupić tą ciemność i otworzyć czakry. Jestem z lekka zdenerwowanym pajacem, ofiarą krakowskiego ikonostasu, oglądanego tydzień temu w galerii Zderzak, po raz kolejny narażoną na kontemplowanie wątpliwej wartości prac.
Możecie wmawiać mi, że się nie znam, że o dwie książki za mało, że nie potrafię się wczuć.
Mogę też udawać albo zakładać, że jednak COŚ w tym jest, bo przecież nie bez powodu prace trafiają na galeryjne ściany – ktoś uważnie selekcjonuje i sprawdza towary tak deficytowe, jak dobre obrazy. Znamy się, więc powinnyśmy pochwalić.

Do galerii Zderzak wchodzi się po wielu schodach; jest ich na tyle dużo, że wspinający się, niezbyt często zażywający wysiłku fizycznego, mogą dostać zadyszki. Dochodząc z dyszeniem, mijają szafy ze ślicznymi książkami, albumami i gazetami i delektują się tym szczytowaniem kamienicznym z nadzieją na piękne zwieńczenie sprawy. Na jakiś orgazm wzrokowy, na przykład.
Lecz dwa kroki dalej jest już EKSPOZYCJA.
I dlaczego, dlaczego, równocześnie z naszych gardeł wydobywa się jęk i nagle mamy ochotę wyjść, zejść, zeszczać się i bynajmniej zniknąć z tego pokoju i zapomnieć o tym, co przed nami na ścianie.

Zza załomu wypływa jakaś miła Pani i mówi, że oto jest wystawa i tutaj są dla nas PIĘKNE MAPY, za pomocą których możemy powtórzyć szlaki, jakimi przemieszczała się ARTYSTKA, ulicami miasta Krakowa, uwieczniając na płótnach i płócienkach

Okna piwniczne z ulicy Sebastiana, studzienki z chodników na Kazimierzu, zólte tablice zaworów gazowych z ulic Salwatora, kratki, ogrodzenia, wylaczniki pradu.


– począwszy od tego, że tekst na stronie pozbawiony jest polskich znaków, co w przypadku akcji mającej na celu kontemplowanie RODZIMEJ RZECZYWISTOŚCI wydaje mi się być nie lada ignorancją, możemy rozpocząć rozkładanie tych banałów na części pierwsze.

- kazdy element, który pojawia sie na obrazie, ma wlasny adres w mieście i konkretne przeznaczenie. Cecylia wyjmuje go z kontekstu, bierze w nawias jego praktyczna funkcje - i nadaje mu autonomie.


– niesamowita sprawa, przypuszczalnie widz nie domyśliłby się tego wszystkiego, patrząc na zestaw wymienianych wyżej obiektów.
Byłabym to jeszcze w stanie przyjąć na klatę, gdyby nie sposób, w jaki owe obiekty zostały namalowane - pożałowania godzien. Nie jestem zwolenniczką pedanterii, kątów prostych, werniksów i wirtuozerii warsztatowej, lubię wręcz rzeczy z pogranicza estetyki i jej braku, sięgające po doświadczenia sztuki ulicy i wychowanków zakładów dla psychicznie chorych – ale nie godzę się z takim niechlujnym mazaniem w wypadku, kiedy ktoś zamierza zatytułować swoją pracę mianem ,,Ikonostasu”.
Jest to zwykła profanacja pojęcia, pod którym kryje się przecież kilkusetletnia tradycja pisania ikon, czynności wiążącej się z wyższymi stopniami uduchowienia, modlitwami oraz pięknem – po prostu fascynującą, działającą na odbiorcę formą, mającą skłonić do medytacji, refleksji nad boskością i oddawania czci wizerunkom z maestrią przedstawianych na deskach.

[Autorka]
Mówi: Fragmenty, które wybralam na obrazy, pomimo ze sa pospolitymi przedmiotami, przypominaly mi tajemne alchemiczne znaki, jakis nieodszyfrowany kod, symbole o nieznanym znaczeniu. Zeby przeniesc je w duchowa przestrzen, układalam je na wzór ikon w poliptyki. Tak powstał tytułowy ikonostas – wieloelementowy portret miasta.

Dziękujemy Pani Cecylii za wyjaśnienie, po raz kolejny dowodzące, że w naszej dobie największą siłę mają słowa oraz zaplecza personalne, umożliwiające podbijanie galerii. Opowiadanie o ,,duchowej przestrzeni”, ,,poliptykach” – czy to potrzebne? Czy nie lepiej pozostawić tego rodzaju prace bez komentarza i wydumanego tytułu? Jeżeli już nie pozostawiać ich tylko dla siebie, np. eksponując je na ścianie nad kanapą we własnym, lub przyjaciół mieszkaniu.
Jeżeli już porywa się na odkodowanie przestrzeni, niechże zrobi coś ponad zwykle przemalowanie furtki, które nie dość że pozbawione jest jakiejkolwiek alchemii – na dodatek denerwuje swoją nieudolnością, przywodzącą na myśl zmagania warsztatowe uczniów liceum plastycznego, wtajemniczanych po raz pierwszy, w malarskie arkana.
Nie lubię momentów, w których zmuszona jestem do zadawania sobie pytania - po co to malowanie – nie lepiej byłoby dobrze sfotografować?

Rzecz jest wielowymiarowa, bo, jak pisze Autorka, tworzenie wiązało się z doświadczeniami interpersonalnymi – malując poznawała ludzi i przeprowadzała rozmowy, których fragmenty zapisywała na niewidocznych dla widza rewersach obrazów. Pozostaje nam tylko żałować, że zamiast pełnej dokumentacji interakcji, otrzymujemy lakoniczną informację o tym, że wystąpiły. W takich wypadkach, kiedy obraz jest jedynie narzędziem, pozwalającym osiągnąć wyższy cel – czyli spotkanie z drugim człowiekiem – należy rozważyć sens prezentowania go – lub też prezentowania go w ten konkretny sposób, czyli wyłącznie licem do widza.

Ikonostas jest ścianą, za którą kryje się kolejny stopień przeżycia religijnego, zawiera furtkę, którą kapłan przechodzi w strefę sprawowania liturgii, niedostępną dla zwykłych śmiertelników. Praca Cecylii Malik dowodzi, że po raz kolejny widz, został zepchnięty do roli obserwatora, nie mającego możliwości współuczestniczenia w zdobywanym przez artystę doświadczeniu. W ramach substytutu proponuje mu się miły spacer ulicami miasta.

Brama do doświadczenia zostaje zamknięta przez artystkę, która zachowuje je wyłącznie dla siebie, widzowi pozostawiając jedynie ochłap w postaci narzędzia oraz mapę prowadzącą do nikąd.


***
cytaty ze strony Zderzaka

czwartek, lutego 19

rdza

W zeszłym roku działo się stanowczo mniej (no może wyłączywszy ów dziki
after- październikowy wid, podczas którego nosiło po centrach kultury i wykładania prawd). Wszystko, co było godne do zapamiętania, to historie Twojego brata. Zimą, skrzętnie spisywane, grzały się w ciemnym zapaśniku, uwalanym setką innych notatek, z reguły prasowych. Wycięte z gazet zdjęcia gniotły się w ciasnocie zapisków wypadając co jakiś czas, jak nowa waginalna plakietka dołączona do Obiegu (ta, która wypadła mi w autobusie i wprawiła w konsternację wszystko i wszystkich).
Mała Apokalipsa, mówił cicho jakiś Pan w kurtce niedbale zarzuconej na kraciastą marynarkę. Wieje na lewe ramię, nie można splunąć na odczynienie, bo wiatr odepchnie znaki i zwielokrotni klątwę. Pan mówi, że jeździ autobusem, bo lubi i musi. I marynarkę grzeje mu ten przyziemny kaloryfer, na którym właśnie opieram podeszwę kolejnego, rozwalającego się od wilgoci buta.

Przez kilka sekund było słońce; takie złote zasieki. A teraz drut kolczasty. I nie ma rzucania się na ścianę - rzucania, gdziekolwiek. Trzeba siedzieć prosto i powstrzymywać. Wolę kasowania. Wolę sięgania po broń i strzelania sobie w łeb. Gdyby tak dało się choć połowę, półkulę jedną, unicestwić, nie wychodziłoby się więcej na lód. Po co się w ogóle ruszało. Trzeba było leżeć i kontemplować wszelką dychotomię, jedną ręką zarzuconą na plecy człowieka odchodzącego w las, z pękiem chrustu. Leżeć w ziemi i czekać.
A tobie się łąki zachciało – i masz.

Brat opowiadał o gwałcie na lekkim samolocie typu Cessna, był strasznie zaaferowany, niemal jak Michael Gayer, obserwujący wapno bąbelkujące jadowicie żółtą pianą na skraju szklanki. Rękawy swetra miał wtedy poszarpane, obgryzione przez emocje i wszystkie dobre kobiety, które zasypiały na jego ramieniu przed telewizorem, śniąc wilki. Ślina iskrzyła się w świetle choinkowych lampek - ktoś powiedziałby - zniczy; nadpalonych latarni świątecznych, dogorywających na fasadach domów, pod koniec lutego, w dzień zwany Czwartkiem. Vancouver, ktoś przypomina - ta piosenka zawsze dobrze działała na mikroświaty i odpychała statystów i statystyki. Uczucie przepełnienia, zupełnie takie samo, jak wczoraj, podczas koncertu delta-blues`a, w Sali wyjętej z ulubionego albumu, z pomyjami wiktoriańskiej fotografii, ze ścianami tak pomalowanymi, że niemal natychmiast postanowiłam tam właśnie przenieść swój gabinet. Bywać w ciemnościach, słuchać tego kawałka, który kojarzy mi się z niczym szczególnym, Lady, all the troubles are my fright, I disgust you. Bywać, żeby ciągle uciekać, ciągle mieć na końcu języka mały ślad po ukłuciu i nie wyzbywać się go. Bać się i ciaśnieć na samą myśl o rynnach i dachach.

Godzi w Ciebie setką słów na sekundę, wypluwając z siebie, zataczające się na pohybel światu dźwięki, zupełnie bez namysłu, prosto z głowy. Ręką błyskawicznie czyniąc znaki krzyża i wszystkiego innego, co mogłoby zadziałać w tej chwili, zapobiec nieuchronnemu znakowi zrobionej z balona lali, zawieszonej na którymś z okolicznych kominów i powiewającej na wietrze, dnia zwanego Czwartkiem.

I po co im to pokazujesz, po co wyjmujesz na wierzch kolekcję pudełek. Nikt nie pisze, przerażająco boli Cię głowa, dziwnie boisz, że nie dotrwasz i chcesz już dzisiaj, schować się i wsunąć w rękę, przesypać się między palcami i wniknąć w obicie kanapy. Nie być w tym miejscu, pod tym numerem, z ciszą, której nie sposób stawić czoła. Być wieki dalej albo wieki wcześniej, w jakimś szesnastoletnim biegu przez park.

A to, co słyszysz, to tylko głosy. Żołądek masz już pod ziemią, tam, gdzie leży reszta trucheł.
Analizujesz po kolei – Sonatę Kreutzerowską, autorstwa Lwa, potem gazetę codzienną i pakiet kłamstw na Pudelku. I wydaje ci się, że nie interesuje cię już rock, że teraz tylko filharmonia. A potem pani w operze krzyczy a pianista morduje fortepian serią wprawnych ciosów między klawisze. I wszyscy oni są tak gwałtowni, że nie ma siły oponować.

W kreskach pomiędzy żebrami zasiedliła się zima i nie wychodzi, nie wychodzi, nie wychodzi. I przychodzi wreszcie przestraszyć się swojego ciała i oczu bardzo od niego odciętych, nerwami oderwanych. Przychodzi też wreszcie do tego, że odmęt zamienia się w źrenicę i tniesz na oślep, to, co pozostało.
A wydawało ci się przez moment, że przyjść może łatwo, zamknąć się w dwóch okrągłych obiegach po dwanaście miesięcy i minąć, tak, jak mija cykl rozwojowy koszatniczki, czy innego małego zwierzątka.

Wydawało się, że należy tylko natrzeć plecy maścią rozgrzewającą bebechy i przeczekać przy pachnącej świeczce, aż wszystko przemieści się na powrót i będzie spokój u bram portu.

Batman forever, a jednak gudnajt, trzepią wewnątrz trzewia,
Księżyc i dziesięć jego, bardzo nieznanych nam kapłanek,
W knajpie, z rękawem w kałuży i sardynkach uwalanym,
W słodkim sosie i porcelanowej zastawie twoje rodzinne
Bólogrunty, ciałogranaty, mięsostawy z rybami w poprzek,
Z oczyma po sobie ułożonymi i śliwkowym rantem popielniczki.
Zniekształcone, przemyślane miasto, wyjednywanie harmonii,
Kilka modlitw, podniebienie podbite pluszem i sekunda,
W której nie chce się już odbierać telefonu i śpi się właściwie
Na jawie, żeby nie słyszeć, jak świeci się do ciebie i przypala.


Brat dzwonił o drugiej, żeby zapytać, czy ty aby na pewno jeszcze tylko trochę, czy też może wciąż za bardzo. Co było odpowiedzieć? – Siergiejowi wyrosła długa, schizmatyczna broda i tylko od mądrości hagia, zależało będzie, czy wylenieje do wiosny.

wtorek, lutego 17

postnuklearny wikend.

Pochłonęła mnie bez reszty. Mogłam udawać, że uważam ją za zwykłą książkę dla młodych nieszczęśników poszukujących odskoczni od codziennego życia, mogłam odmawiać jej treści wartych zapamiętania i posądzać o płycizny intelektualne. Mogłam wrzucić ją na listę książek przeczytanych i zapomnianych (to drugie bez wątpienia lada chwila nastąpi, bo po większości z nich pozostają tylko niezidentyfikowane kolory i smaki, czyhające głęboko w mózgu na nagłe napływy emocji i barwiące je tak, jak chwila nakazuje). Suchy trzask stronic i dyszenie wydobywające się spomiędzy okładek.
Moje zmasakrowane od gwałtowanego oddychania płuca, półmrok w autobusie, światła przelatujące interliniami.

Kolejny bohater schodzący na mielizny, wyrzucany przez odmowne fale, na sypki brzeg, z policzkami słonymi od łez. Kolejna historia pozbawiona ciepła, 50 stron przed zwieńczeniem, przyprawiająca mnie o dreszcze, takie same, jakie fundowały w dzieciństwie wszystkie książki, po które boję się sięgnąć po raz drugi, czy trzeci, żeby nie odrzeć ich ze wspomnień i słodyczy wrażeń, które wywoływały, pachnące jeszcze nowością – lub zupełnie sterane dziesiątkami wertujących je dłoni, na nowo rozdziewiczane jakiegoś ciepłego lata, przez kilku- i kilkunastoletnie paluszki.

Mnóstwo podróży, które dane mi było odbywać, przebiegało jasno numerowanymi szlakami kolejnych kartek, przewracanych z zachłannością i strachem, że tak blisko już do końca. Mnóstwo nierzeczywistych przejść, z czasem, przybrało formy cielesne - formy miejsc, w których byłam - nieważne, czy na jawie postała tam moja stopa.
Byłam tam, bo to, co się śni, może być tym, co się żyje.

Ciężko przychodziła mi tego tygodnia lektura Uwikłanych w płeć, Judith Butler. We wstępie autorka zaznacza, że wielu czytelników skarżyło się na trudny język książki, ale ona sama nie zamierza niczego w tej materii zmieniać. I słusznie. Choć opornie.
Przebrnąwszy wstępy i zapowiedzi dotarłam wreszcie do pierwszego rozdziału, by dzień później ulec Pratchettowi - a zaraz potem, tej kpiarskiej, pewnej siebie lekturze dla marzycieli, która zmusza do czytania z szybkością 300 stron dziennie, w sposób zupełnie bezbolesny.
Przejście przez ferie i wejście w nowy semestr przebiegło niespodziewanie. Jeden tydzień smakował, jak plik najdziwniejszych tomów literackich. Zwieńczony wczoraj posiedzeniem w uczelnianym kiblu, w smugach papierosowego dymu, rozprzestrzenianego przez pięknie gadającą A.

I to ciągłe, nieopanowane nawarstwianie. Daty, kładące się jedna na drugiej, pokotem składane w kalendarzu, napotykane co pewien czas propozycje, sączące się w śnieg tygodnia. To nagłe nasycenie, którego kulminacyjny punkt jest zwykle punktem zwrotnym, prowadzącym do długotrwałego odsunięcia, wyjścia z zatłoczonego pokoju i trawienia minionych tygodni, przelecianych z trzaskiem butów i mózgu. Bez wiary w konsekwencje i pełnej świadomości; daleko i gwiezdnie; daleko, daleko, z gardłem pełnym mlecznych zachłyśnięć, jakie roi się w bezsenne, samotne noce, z policzkiem mocno przyciśniętym do poduszki.

I możesz odsądzić mnie od czci, za tą strzałkę, z wolna nasączającą się trucizną, za to, czego nie można było przewidzieć ani uniknąć. Za każde zasłabnięcie wiary w dusznościach pociągu. Przechrzcić na dowolne imię, im odleglejsze od mojego własnego, tym lepsze. W ferie zdarzyło mi się poznać kilka legend, na Kablu, gdziekolwiek to się dzieje i były historie ze skokami przez płot i siedzeniem na podłodze w kuchni.
Seria zaskoczeń i anonsowanie starych, dopiero co poznanych znajomych.
Tak się przestraszyłyśmy, że aż nas wymiotło, ale już Ty się nie bój, nie na długo.
A potem znowu było przełykanie surowego powietrza i wesoły taksówkarz, ciągnący tchem aż do miejsca, w którym pomieszały mi się cele i błąkałam się przez chwilę nie po tej stronie ulicy. Ale nic nie zagłuszy bezdźwięcznego sunięcia nagich stóp po mokrym śniegu. A potem się pyta jeden z drugim, skąd ten charkot nocny i dzienny.
Szalika na poduszki nie założył.

sobota, lutego 14

[][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][][]



Na czas jedzenia frytek(sypania soli w klawiaturę), przekopywania zebranych w locie zbiorów i spisanego w pociągu chaosu - kadr zrzucony z fimu Luisa Bunuela - Mleczna Droga. Undergroundowe ;> bababa.

wtorek, lutego 10

Ma-teraz-potrzebę.

...

Potrzeba ciągnie, przerywa ścięgna. Jednym cięgiem.
Bezczelna smarkulo, przestań. Tak dobrze szło.
Pręgi to jednak inna bajka.

Nie sposób wybaczyć, wytłumaczyć sobie tej piosenki.
A kto mówi inaczej - łatwo mówi
Ma teraz potrzebę. Składa ją na cztery.
...
Chusteczkę.
...
Krewetkę
...
Truskawkowe wafle.
...
Curse OV Dialect
...

Test IH, Hildegarda z Bingen opowiada historie.

Wisienka sugeruje, żebym wreszcie coś przeczytał. Wskazuje na uginającą
się od ciężaru książek półkę i rozkazuje.
Kładę rękę na jej ubranym w ciężki sweter ramieniu.

Dzisiaj czytania nie będzie. Nie mamy niczego do czytania.
Po pierwsze może być rysunek. Rysunek z wkładką, z historią,
która opowiada się sama bez słów.
Ale nie mam jeszcze pewności - czy nie jest to coś pokroju
pozbawienia jedzącego obiad śmiertelnika możliwości zjedzenia
jednego małego cze.

Chciałbym wreszcie odebrać wiadomość.
Do tego czasu niczego nie będę podpisywał.
W zimnym, w lodowatym pokoju, w osłoniętym szronem łóżku, leżeć, trawić czas.

Giezgiegiezgie, opcjonalnie założę nagolenniki i plastikowy podbródek.
Osobisty ochraniacz szczęki o zapachu truskawek.
Zamknę się w bakiście, Wisienko!

Na umrzyka w skrzyni, marina przed nami mieni się w świetle latarni.
Kwaśny zapach morza sięgnąwszy wejścia do portu przesączył się przez szczeliny
w molo i zabarwił wodę na żółto.
Wchodzimy, Wisienko, przechuj, mówiąc cicho, mówiąc w dymie, przez ciężki,
alabastrowy komin wskakujemy do wnętrza.

Nie jestem kobietą, mówię do swojego dekoltu.
I żadna z was, mówię do piersi, nie jest kobietą.
Jesteście świadectwami dotyków, niczym więcej, okrągłą odą do samotności.
Och.

sukienka.

I co na zamknięcie? Mówią w szkole, że piękne są tryptyki, piękniejsze stanowczo niż pterodaktyle i Pasadena. Więc tryper czy tryptyk, licz do trzech, Ty wybierasz. Po tej stronie jest jedna kamera i cztery monitory. Podliczając, kilka ciekawych obiektów badań i narzekań. Ja się zabieram za ten obrazek, za ten kolor, którego jeszcze nie udało się nam osiągnąć. Za transwizualizację i transkrypcję. I zwołują pod sufitem radę składającą się z zbilokowanej projekcji gadającej głowy Lva Manovicha. Już ty się nie martw, mówi. Są sposoby, których świat jeszcze nie widział, tak proste i tak potrzebne, że plastik eksploduje na samą o nich myśl. Ty już się nie martw, tylko wychodź z domu i patrz. Benzyna jest tania. Z patrzenia wyciągniesz sporo wniosków. Zmontujesz ten sezam na czterech nogach w kilka sezonów ogórkowych, zamykając się na długie godziny w miejscu, do którego niemal nikomu nie chce się przyjeżdżać, bo na końcu świata, z dala od ludzi, których interesuje tylko efekt trampoliny. Wiesz dobrze o co chodzi. Ich nie będzie na pokładzie, kiedy wreszcie pójdą wióry i strzępy. Już ty wiesz.
A jeżeli wciąż nie wiesz, to nie mów.

poniedziałek, lutego 9

mini

Śmiejąc się, usiłuje wargami zbierać to, co pozostało z wycieczki. Chyba nie ma rąk, bo po co komu ręce, kiedy ma się wargi i słońce do dyspozycji. Mówią, że to maliny, to, co pęka na powierzchni i spływa po skórze słodkim strumykiem, zaznaczając nikomu wcześniej nieznane linie horyzontu. I zachodzi miękkimi, włochatymi sercami za paznokcie, które jednak, pomimo nieobecnych chwilowo rąk, nagle pojawiają się w tej ciasnej przestrzeni i trą zapamiętale o siebie nawzajem i zdrapują, krusząc, zaschnięte strużki soku i zapachu.

Śmiejąc się, przeciera oczy, bo nie do końca wierzy temu, co jawi się przed nimi i czuje gdzieś wewnątrz głowy cienką, linię, tekstylny ściągacz, utrzymujący to jeszcze w mocnym uścisku. Ściągacz ściągający wszystko w tą jedną, ograniczoną sferę, przyciasny zagon pomiędzy dwoma wargami a światem. Wysterylizowane wiązki wulgaryzmów przecinają cienką scenerię tego mistycznego white cube`u, pociągniętego solidną warstwą Śnieżki.

Śmiejąc się, odciska wargi na ścianie i staje się własnym, Tuxe-Demonicznym odzwierciedleniem, majaczącym pomiędzy odciskami dłoni, czterech dłoni, zamieszanych w ten apel. Odciska wargi na ścianie, manipuluje nimi tak, jak rękami, bo wie, że ręce często odpadają z gry w najmniej spodziewanych momentach a przecież wszystko toczy się dalej i stawka już w obiegu, więc odsunąć nie można się ot tak i zawiesić. Mówi, że wargi są potrzebne i wtyka je w oczy liter uprawiając politykę śmiesznego ryjka.

Śmiejąc się, wyobraża sobie ten pokój, zupełnie taki sam, jak dotychczas. Może nieco lepiej uzbrojony. Może także swoje skręcone, radosne xy, spiralę, chromosom i zapach. Słyszy inne śmiechy. Lód, piasek, popiół. Wszystko sypie się z góry w amputowane przestrzenie. Dyszą planety. Liście tratują ziemię. Kładzie się cień.

cienność

Organizer się gdzieś zgubił. Nie chciałam tutaj robić bałaganu, wyszło mimowolnie, losowo, z minuty na minutę. Niebieskie okładki rozpłynęły się w oczach, strony, jedna po drugiej, spadły ze stołu wprost pod linoleum. Dywanów przecież tutaj nie znosimy. O 3 nad ranem do drzwi mojego pokoju zastukała ciemnowłosa dziewczynka z dwoma butelkami wody w rękach. Wyglądała niezdrowo, spoglądając z sennym uśmiechem spod opuchniętych powiek, do wnętrza mojej pieczary, lekko osmalonej dymem spalających się podgrzewaczy. Załóż kapcie, Mała, głos z pogranicza snu i bezsenności, mój własny, przytłumiony bagażem przesiedzianych i przebytych godzin, głos, rozległ się. Dobrze, odpowiedziała. Poszła spać, bardzo przeziębiona i rozgorączkowana. I powiedziałbyś, że i na mnie przyszła wtedy pora, skoro już anioły odzywają się na jawie i we śnie, kiedy dotknięte grypą anioły przysuwają się na niebezpieczną odległość w rzeczywistości. Ale sny tej nocy, zagięły się na ostrym kancie. Drewniane wnętrzności, powiedziałby ktoś niespełna rozumu, obserwując, jak wiją się wewnątrz i krzyczą, niezależnie od ruchu i bezruchu, zdeterminowane i pełne ciemnej energii. O 7 rano ocknąwszy się na podłodze w łazience, z nogami opartymi o ścianę i nadzieją, że spływająca w dół krew, pomoże mięśniom powstrzymać skurcze. Przylegając ciasno do lodowatych kafelek i z ulgą chłonąc ich temperaturę. Nie będąc w stanie myśleć, męcząc się na samo wspomnienie drogi do kuchni, wieki stąd, wieki stąd, tabletki przeciwbólowe schowane w niebieskim koszyczku na stole. Wieki stąd woda. Straszne pragnienie i straszny strach przed kranem. Nagłe wizje tabunów małych ruchliwych roztoczy wpływających do żołądka razem w łykiem kranówy. Więc jednak nie. Pragnienie. Idiotyczna nierzeczywistość, niemal sto lat samotności, szelest białych prześcieradeł na głową. A może nad brakiem głowy, bo wszelka czułość i neuroza przeniosła się niespodziewanie gdzie indziej, w dolne rejestry.
Trudno zastanawiać się w takich chwilach nad rolą neurozy w życiu organicznym, więc zawiesiłam się na cały czas klęczenia i przysiadania i w strugach zimnego powietrza ziębiłam cały ten układ do czasu kiedy niepostrzeżenie znalazłam się znowu w łóżku i zapadłam w sen.