wtorek, września 2

marzyciele

Pierwszy przypływ miał miejsce pod koniec czerwca, pamiętam
to bardzo dokładnie. Strach. Pamiętam dokładnie. Ciepło wlewało
się szparami w drzwiach i oknach, na zewnątrz czekali Oni.

A wewnątrz był strach. Niedowierzające spojrzenie.
Może to wtedy po raz pierwszy pojawiła się myśl, że to już
chyba koniec czegoś. Że zaczyna się wojna i lada chwila trzeba
będzie zacząć golić łydki. W spojrzeniu świata pojawiło się
obrzydzenie. Pierwszy przypływ bolał bardziej niż wszystkie
następne i przelewał się przez plażę mocnymi, krępymi falami.
Nudności.
Pierwszy przypływ to dopełnienie bioder i piersi.
Kolejna para ust, które trzeba będzie nakarmić.

Tuż obok stało drugie morze, wobec którego nowy, czerwony
pancerzyk biedronki nie znaczył nic.
Pierwszy przypływ sprawił, że zamiast napawać się krajobrazem
i wyrafinowaną kuchnią, rzygałam w wielkie morze, przechyliwszy
się przez barierkę, z mocno zaciśniętymi powiekami.

...

A teraz ze wszystkich sił wpadnę w Ciebie.
Najmocniej jak potrafię, przez swoją krew, na swoją krew.
Marzenia wysysają zdolność całkowitego docierania.
Obezwładniające myśli wiążą ręce.

A to przecież dopiero ciało.
Piękna przeszkoda do pokonania, w drodze na wejście.
Opada na podłogę, słabe i uciszone i wtedy dopiero zasypia naprawdę,
kiedy już je nakarmią i utulą. Wtedy przestaje użalać się nad wojną.


Na chwilę.