niedziela, listopada 23

który, która

Noce i dnie zlały się w jedno.
Był tylko pęd, bezwarunkowy, męczący i zagarniający czas.
Ktoś popychał obrotowe drzwi, ktoś wciskał guziki wind i potykał się na ruchomych schodach.
Obrazy spiętrzały się w głowie i nakładały na siebie, tworząc zupełnie nowe,
niezwiązane z niczym plamy.
Książki przykrywał kurz kontekstów, coraz gęstszych i trudniejszych do ogarnięcia.
Byłem bogiem w oku konceptu.
Każde moje słowo budziło do życie nowe światy.
Notowałem swoje wielkie odkrycia na tanim, cienkim papierze spiętym czarną spiralą.
Strony nie miały numerów.
Straciłem też rachubę w ilości połkniętych książek i artykułów.
Litery – wchłaniane i kasowane, zatracały pierwotne kształty i ginęły, wciągane przez wiry kolejnych znaczeń.

Siwowłosy mężczyzna z wskaźnikiem zamiast palca dyrygował moją percepcją,
wysypując na ścianę obrazy z plastikowego pudelka.
Światła na gzymsach i tanie paprotki pod ścianami.
Nie potrafiłem opędzić się od wrażeń i atakujących zewsząd galaktyk niewykonanych jeszcze operacji.
Czułem, że niczego już nie wymyślę, mając przed oczyma cały wszechświat.
Moje wiotczejące powoli ciało dzieliło się, odpadało od duszy i spadało z krzykiem w otchłań.

Tęskniłem za prostą historią, wyglądając przez okno autobusu
płynącego przez zamroczone pola, pocięte bruzdami ziemi.
Szukając świateł w obcych domach, myśląc nad tymi,
którzy właśnie siadają do kolacji i patrzą na siebie w milczeniu.
Wydawało mi się, że zrozumiałem.
Miałem smak kromek chleba, które wsuwali sobie do ust
i wieczornych wiadomości, które za chwilę będą oglądali.
Czułem w ustach ukłucia.
Nie lubiłem już wszystkich tych, którzy potrafią więcej niż ja.
Czułem, że spoglądają z góry na krzywy przedziałek,
który niestarannie zaznaczyłem rano na szczycie swojej głowy.
Byłem obcy, nawet, kiedy przesączony przez zęby uśmiech znaczył moją twarz,
zwróconą ku ich twarzom.

Śniło mi się, że nic już nie będzie takie samo i więcej nie wejdę do sklepu z nowymi ubraniami, żeby zagarnąć do torby kolejną parę spodni.
Świat był jednocześnie ciasnym pierścieniem ściskającym moją szyję i wielką obręczą, przez którą kazano mi przeskakiwać.
Był też obrączką, która zdobiła mój palec i obrożą na szyi piaskowego psa,
który stal tuż tuż.

Oczy nauczycieli były krążkami amarantu obracającymi się miarowo w rytm wykapywanych
na pulpity słów. Gesty i chaos.
Miałem notatnik pełen wiary i wrażeń z wycieczki.
Otwierałem go w samotności i przebiegałem wzrokiem przez zarysowane strony.

Przypominałem sobie wszystko to, co przeoczyłem,
ale ręcznie i nieświadomie wpakowałem w określoną formę.
Chciałem tych amarantowych kul sypiących się z oczodołów nauczycieli.
Pod ręką miałem tylko miękką maskotkę.
Cisnąłem nią w ścianę.

W Internecie były wspaniale prace matek i żon, masa solna,
plastelina, koraliki, stary Singer.
Istoty nie z tego świata szyte ze starych płaszczy i klejone z kawałków gazety.
Czułem, jak napiera cyberprzestrzeń, jak denerwuje swoją powszechnością i jak fatum wpija się w moje skronie, żeby wlać kilka strumieni ostrej lawy wprost w zwoje.

Padłem ofiarą własnych przekrzywionych pólkól.

Byłem beznadziejnym przypadkiem, skrzyżowaniem parasola z wiertarką, równocześnie ochronnym i zabójczym, pozbawionym trzewi, bosym i nagim i głupim.

W ogóle mnie nie było. Tydzień pędził i jedyne,
co można było wykonać – to kilka ruchów pionem ciała.
Skoczek, arlekin, maska.
Nie znajdowałem w tym przyjemności.
Trochę łechtało, trochę pobudzało.
Dostarczało tematów rozważań i obaw.
Nie myślałem o życiu.
Były tylko te wszystkie nierzeczywiste formy wyświetlane na ścianach przez szatańskie maszyny,
którymi zwykłem gardzić, dopóki nie udało się im mnie kupić i obkupić.

Dzień zlewał się z nocą i wiedziałem, że jestem sam.
Wszystko, co mówiłem i robiłem pustoszyło mnie coraz bardziej.
Wszystko, co wykreowałem w nieistniejącej przestrzeni sprawiało,
że coraz mniej było śladów moich stóp na ziemi.
Znikałem niepostrzeżenie i traciłem kontakt z rzeczywistością.
Moje życie było fragmentem narracji, zbitkiem powiązanych ze sobą zdarzeń.
Rysy twarzy powoli przybierały postać ikony patrzącej na mnie z drugiej strony ekranu.
Byłem rozwodnionym potomkiem ekranologów, zabawką istot ciekłokrystalicznych, niewolnikiem rewolucji i nowoczesności.

Posiadanie przekroczyło moje moje możliwości.
Chciałem niszczyć.

Na zimę - Paloma Navares





piątek, listopada 21

pulp+fiction

Godzinę pięćdziesiąt jeden zdychając ze śmiechu w jakimś miejscu o nieokreślonej lokalizacji.
Witaj nad morzem, mówi bezgłośnie kręconowlosy włóczęga
gnieżdżący się od dwudziestu lat, na zasyfionej przez ludzi plaży.

Przechodząc obok, spogląda niepewnie w stronę oka.
Membrana maszyny zacina się niespodziewanie na tej właśnie scenie i naświetla go, zwielokrotnionego przez słońce i własne kroki,
coraz odleglejszego i mniej zainteresowanego.

Poszarzała klisza wysuwa się z ust Kapitana.
Opada na piasek i pozwala mu okryć się do polowy cienką warstwą drobnych,
białawych ziarenek.
Źrenica Włóczęgi raz jeszcze zwraca się ku odległemu kształtowi.
Tłuste pukle unoszą się w górę, stopy mężczyzny odrywają się od ziemi.

Kapitan przesuwa drewnianą skrzynię, wygarnia dłońmi osypujący ją piasek,
z lubością nurzając dłonie w sypkiej strukturze.
Uśmiecha się kącikiem ust do sięgającego już linii horyzontu kształtu,
nieśmiało zagłębiającego się w szczelinie pomiędzy dwoma obłokami.
Pokryta zmarszczkami dłoń sięga do kieszeni granatowego płaszcza.
Kapitan wyjmuje fajkę. Zapala fajkę. Zaciąga się fajką.

Dolne i górne, przetrzebione przez czas, rzęsy stykają się w tym właśnie momencie, chroniąc wyblakle od słońca źrenice.
Nie ma cienia.
Plaża dłuży się.
Zupełnie brak wątłych postaci w białych sukienkach.
Fale wiją się jak oszalałe, tracą na wadze, unosząc się coraz wyżej,
wbrew wszelkiemu ciążeniu.
Wilgotny brzeg osypuje się i tonie.

Kapitan podwijając nogawki spodni, odsłania masywne, ogorzale łydki.
Gęsia skórka stawiająca do pionu zbielałe włosy pojawia się natychmiast.
Czeka. Przygryzając ustnik fajki, stukając cybuchem o skrzynię.


,, Reżyserowi zależało, by widz zobaczył zwykłych bohaterów w ich pozornie tylko zwyczajnym życiu.
Wszyscy bohaterowie mają około 30 lat, różne życiowe doświadczenia.”


Rzygają lukrecją. Długie czarne wstęgi wysuwają się z ich gardeł i opadają na ziemię z cichym szelestem. Kobieta i mężczyzna, trzymając się za ręce, zginając się wpół, stykając czołami.
Pot po skroniach. Nasza wina, nasza wina.
Stukają klawisze laptopów.
Nie powinniście podupadać na zdrowiu, zawsze jest ktoś, kto czeka.
Daleki od okna, daleki od śmieszności, groszków i róż.
Rzygacie lukrecją, cukrem.
Czysty, biały, zloty, jak gwiazdy, sypie się z nozdrzy.
Idzie zima.
Czarnobiałe, zwyczajne życie.

,, W związkach, które tworzą, jest im za ciasno, za trudno, zbyt nudno.
Nie dlatego, że druga osoba jest nieatrakcyjna, mdła, nijaka,
lecz dlatego, że współcześnie ludzie zatracają umiejętność zbliżenia się do siebie, obcowania ze sobą.”


Nie, nie, absolutnie. Kiedyś potrafili się poznawać.
Mieli swoje garsoniery i alkowy z widokiem na ogród.
Chroniły ich cienie, świątynie dumania i altany, do których uciekali podczas najpiękniejszych przyjęć w zamkach i pałacach, żeby wspólnie milczeć.
Patrzeć. Czekać.

Za ciasno? Współcześni ludzie - wspomnij na nich Pani Bovary, nie martw się więcej, że tylko w Ciebie trafiały pioruny. Byłaś Lalką, lekturą, inspiracją, dla tych wszystkich, którzy teraz giną w strugach deszczu,
w powietrzu pomiędzy balkonem a łuszczącą się jezdnią.
Kłuci na śmierć przez spadające gwiazdy.

,, Bohaterowie nie potrafią wyjść ze swoich ról. Tkwią w głębokim marazmie. I trudno wyobrazić sobie, co musiałoby się stać, by wyrwać ich z niemocy i "teatru złudzeń".”

Yuppie - czym różnią się od hippie?
Skąd wniosek, że krawat jest gorszy od sznurka koralików?
Jeżeli dynamiczna dziewczyna agenta się uprze, zawiśnie na własnym włóknie mięśniowym,
niekoniecznie w ich wspólnej szafie, na jego wyjściowym halsztuku.
Pijana, szalona, jak gdyby niespełna umysłu.
Ale pięknie wygląda i ma najlepszy spośród wszystkich bohaterek glos.

,, (...) Tak, Ł. mówi o zamknięciu, ale nie poprzestaje na banale: "Jesteśmy nieautentyczni".”


Tak, posłuchajcie tylko tych zniewalająco prostych kwestii,
wypowiadanych z emfazą plastikowych słów.
Jeszcze chwila, nie bijcie się, nie kłóćcie.
To jest życie, przyjrzyjcie się dobrze, bo nieczęsto będziecie mieli możliwość obcowania z nim w tak pełnym wymiarze.

autentyczny prawdziwy, rzeczywisty, oryginalny, niepodrobiony, wiarygodny. Etym. - gr. authentikós 'gwarantowany' od authéntēs 'sprawca; morderca'; zob. aut-; -hentēs '-czyńca'; por. efendi.

Nie, nie jesteśmy mordercami. Ona chciała powiesić się sama z siebie.
Żeby zrobić mu na złość, żeby dociążyć żyły czymś intensywniejszym niż krew.
Wyśmiewając jego małomiasteczkową dumę, wypruwała z siebie duszę.

Nie, nie chce zabić jego marzeń.
Może czasem, troszkę. Delikatnie, z daleka, na wylot. Przestrzelić.
W wazonie hodować szklane tulipany podlewane krwią ściągniętych do nory wyrostków.
Ale tylko czasem.

Jesteśmy nieautentyczni w życiu, czy w filmie?
Co prawda – to prawda.
Co prawda?

,, Wszyscy jego bohaterowie są w jakimś sensie nadświadomi.
Za ciasno im w mieszczańskich koleinach, brzydzą się konwencjonalną rolą męża-żony, chłopaka-dziewczyny, całym tym romantyczno-naiwnym, codziennym spektaklem rodem z "M jak miłość".”


Mówią ,,pierdol się”, bez najmniejszego wahania.
Są szczerzy, jak prawdziwi aktorzy.
Ich kwestie są równie teatralne jak prawda.
Ściśnięci, z głowami pomiędzy kolanami,
trawieni chorobą sierocą i nienawiścią do życia.
Wiecznie przestraszeni, niepewni,
bez nadziei na akceptację i porozumienie.
Nie ma księdza, niechcianego dziecka.
Jeden narkoman, ssący, wampirzy,
wgryzający się w tętnicę własnej siostry.
Martwe mewy, złomiarze, torowisko, wózek inwalidzki.

Brzeg morza, fale i kapitan wyplątujący stopy z potężnych oczek rybackiej sieci.
Gdańsk. Sopot.

,, Przeraźliwie boją się nudy i wszystkiego, co przewidywalne.”

Wyłącznie współcześni, tak.
Nie mówmy, sacre coeur, o Rzymianach i Grekach.
Nie wspominajmy o romantykach i akcjonistach.
Nigdy więcej sytuacjonistów.
Jesteśmy tylko my, współcześni.
Nie było nas wcześniej, nie będzie nas później.

Megalomańska bzdura, proszę recenzenta.
Ci filmowani – żyjący chcą krwi, tak jak ich poprzednicy.
Chcą adrenaliny sączącej się w czerwony punkt,
narysowany na piersi jakiejś dziewczyny,
chcą siarczystego milk-shake`a za 5$ zaprawionego bialą kreską i paroma godzinami tańców.
Chcą bajek o świecie, który istnieje tylko w ich głowach.
Nie chcą, boją się innych, prawdziwych światów.

,, Gonią za adrenaliną i ekstazą. Ale ta pogoń, zamyka i boli.”

Im więcej, tym więcej, tak mawiał Kubuś Puchatek goniący za beczułką miodu.
Napychający pluszowy brzuszek do granic wytrzymałości,
przekraczający granice framug własnej chatki.
Nieraz zdarzyło mu się rzygnąć lukrecją w publikę stojącą na murawie Stumilowego Lasu.
I musiał zdobyć Górę Czaszki.

,, Jeśli ma być tylko intensywnie, skrajnie, zerojedynkowo, każda rozmowa, relacja zmienia się w spektakl, żonglerkę konwencjami, teatr na granicy emocjonalnej histerii.”


Więc powiedz, Kolego, czy w takim wypadku film zamienia się w kilka kadrów z życia kilku zamotanych par? Zerojedynkowo, zgaduj, o co chodzi.
Które będzie zerem, które jedynką?

,,Krzyk ludzi obolałych, którzy nie dają sobie rady z życiem. (...) Ten film prowokuje, niepokoi. To ewenement na tle polskiego kina, coraz bardziej przypominającego telenowele. (...)”

Telenowele są tak piękne…szkoda, że mało w nich lukrecji i zimy.
Może jeszcze da się coś zrobić? W ofercie mamy zestaw rozrywkowy obejmujący sześć sztuk broni białej, wypolerowanej i gotowej do zabawy. Dwa kilogramy jagód, garść malin, cztery koszyki truskawek, tegorocznych. Dwie pary nagich stóp brodzące w słodkim, lepkim soku.
Broń biała.
Jakieś połamane krzesło w tle, trochę tapety w fantastyczne,
ikeowskie ornamenty.
Niczego konstruktywnego, broń Boże.

,, Ł. portretuje pokolenie ludzi wypalonych.”


Skąd oni się do diabla biorą?

,,Przenikliwa diagnoza pokolenia, którego świat wartości, nieco rozpaczliwie, przybiera czasem kształt systemu zerojedynkowego, z jasnymi opozycjami dobra i zła.”

Dwie godziny pięćdziesiąt dwie minuty Kapitan ciągnie skrzynię po piasku.
Później popycha przed siebie.
Fale rozstępują się, by przepuścić tęgoplecego mężczyznę
o włosach słonych i gładkich.
Wiatr nieomal skręca z jego głowy melonik i rozwiewa na boki brokatowe poły staromodnego fraka.
Kapitan przystaje, żeby się przyjrzeć.
Oko po raz kolejny wylania się spomiędzy błon i rejestruje wyjście mężczyzny z wody. Stopy ma uwalane czerwonym sokiem.
Uchyla melonika i bez słowa klęka na piasku.
Patrzy w niebo, bezrozumnym, pustym wzrokiem kogoś, kto ostatnie 50 lat spędził w jaskini.
Nagle rozciąga usta w uśmiechu.
Wargi pękają z trzaskiem.
Uświadamia sobie niebo, myśli Kapitan, patrząc na niego pogodnym wzrokiem.
Przybysz wstaje, podchodzi do brzegu, żeby kucnąć i sięgnąć dłonią w toń.
Po chwili w jego dłoni trzepocze średnich rozmiarów ryba.
Z daleka nie widać, jaka.
Przybysz wprawnym ruchem ściska jej główkę i wyrywa razem z ością,
ciskając nią w morze.
Kapitan po raz pierwszy ma do czynienia z tak brutalnym sposobem patroszenia.
Zawstydzony odsuwa się trzy kroki do tylu i sypie tytoń do fajki.
Przypatruje się, jak człowiek w meloniku miarowymi ruchami szczęk miażdży surowe ciało ryby
i przełykając z trudem kolejne kęsy, gapi się w niebo.


(źrodla cytatów)
(kopaliński)



mokrydziwnypiątek

poniedziałek, listopada 17

plucie

Nocą nie ma lat. Godziny ciągną się zapamiętale od zmierzchu
do świtu. Nie ma prawa. Śpi. Ciążenie powiek nijak ma się do
dziennego ciążenia świata. Słychać, jak oddycha.

Nie sposób wstać ani położyć się spać.
Nie sposób odejść od monitora.

Nie przerażają mnie wizje porannego wstawania.
Nie mogę spać, nawet po dniu przebieganym po okolicznych ,,wydarzeniach",
nie mogę, w głowie mam supermarket, ścierają się przeciwne opcje,
trą o siebie podbrzusza fioletowych barrakud.

Taka i owaka, bez inwektyw.
Nocy nie ma, zasłony żółte, kwiaty żółte, światło żółte.
Ściany też jakieś takie. Nieśmiertelnie cieple w kolorze.
Schulz czy ktoś.

Dzisiaj też wygrałam bilet na koncert, sic i mać, niestety zbyt późno
odebrałam maila. Ale było kino familijne, James Bond i koleżanki.
Mocny, szybki, zbyt. Może pomożesz mi szukać papeterii, bejbe i te sprawy.
Co Casino Royale, to to, jakkolwiek obecność Craiga łagodzi wszelkie
niedociągnięcia dialogowo - obrazowe nawet w takim skicie
(kalejdoskop scen akcji szaleje w tempie uniemożliwiającym zarejestrowanie wszystkich obrazów).
Ale są Panny, jest seks, węzeł miłości spadający w śnieg i sporo krwi.
Brakuje trochę jazzu. Another way to die, śpiewa dziwaczny duet walący w kotły.
Wszystko się pętli, wszystko z językiem na czele.

A teraz Ulver, Perdition City, który to już raz w tym sezonie.
Niewyspany jest zwykle mniej pobudzony - to chyba dobrze.
Będziecie w miarę bezpieczni. Kawałek popołudnia można przespać na czerwonych
fotelach. Drugi kawałek przebiec. Potem jeszcze usiąść na chwilę w autobusie
i przetoczyć się do domu. W domu stukać zdjęcia i klawisze, walić się po głowie.

Potem próbować zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś z twarzą i fryzurą
Jacka White`a odprawia takie gitary jak siekiery.
Albo - dlaczego nocne biegi po schodach przyprawiają serce o migotanie komór.
Powietrze na obnażonych łydkach wbija się w ciało jak kły.

W radio, podczas prysznica (błogosławiona chwila dnia!) poważne rozmowy na temat -
,,Jak żyjesz w zgodzie z samym sobą?".
Ludzie dzwonią, mówią.
Piszą, malują, odczyniają zaklęcia i terapie. Pogłębiają duchowość.
Jednym słowem - żyją w zgodzie. Jak to?
Przecież powinni odpowiedzieć ,,ale którym sobą?", ,,ja przecież nie żyję",
,,niemożliwe, na świecie pragnienie, ludzie umierają, nie wiem, co będzie dalej,
Chiny, praca, pieniądze, żona", ,,nie potrafię żyć, boję się śmierci",
,,Bezmyślnie".

Czy żyjesz w zgodzie z samym sobą?
Nic Cię nie uwiera, niczego nie chcesz reformować, rozwalać, unicestwiać?
Po prostu harmonijnie się rozwijasz, tak, rozumiem, jak pączek kwiatu i larwa motyla.

Larwa motyla?
Ściśnięta w jaju gąsienica musi wygryźć sobie dziurkę, wyjść i zjeść skorupkę.
Później przepasać się jedwabną nicią i zawisnąć na drzewie, żeby następnie pęknąć
wzdłuż grzbietu i wyjść z siebie. Ponownie zawisnąć na jedwabnej nici.
Wisieć. I znowu pęknąć, żeby wyjść z siebie. Siedzieć w bezruchu z mokrymi,
bezwładnie zwisającymi, pomarszczonymi skrzydłami. Czekać na herolimfę.
A potem lecieć. Przyklejać jaja do roślin. Zdychać zimą.

Byt harmonijny mówi ,,dobranoc". Są tylko zrywy i grzbiety szczytów.
Noce ciężkie i gęste. Lawa słów stygnąca na wargach.

poniedziałek, listopada 10

mięso.



Listy ze stanów (podgorączkowych).

Pomiędzy szczeliną niepamięci a pamięci o dostępnie swobodnym;
w chwili niedoboru środków koniecznych do wytwarzania malych,
polyskliwych kulek, które tocząc się po ekranie, dostarczaly
mi niepowtarzalnych duchowych przeżyć, zanurzam się.

Mózg jest interfejsem, język samotnym word launcherem.
Dane dokonują skaryfikacji na plaszczyźnie pulpitu.
Chcialabym Cię sparafrazować, milczący antagonisto, Krzysztofie Kamilu.
To nie prawda, że nie my.
Toniemy!

Być może usprawiedliwia nas podejrzenie, że dopiero od kilku lat
powoli zaczynamy uwalniać się od mętnej sztuki POP.
Mamy prawo do sztuczności, jesteśmy neo, wymierającą formacją
uksztaltowaną na bazie dokonanych już procesów.
Kimś sięgającym po skończone metody obrazowania.
Pogrobowcy faraonów końca. Poplecznicy wuja Andy`ego.
Koniec! Koniec będzie z wami (choć i Bóg jakiś byl, skoro się pojawiliście).

Być może to nasze pokolenie, testując konceptualizm i wszystkie inne,
przebrzmiale wartości, znajdzie wyjście z tej żenującej sytuacji.
Nauczy się rozumieć liczby.

Tańcząc, śpiewając, wodząc rozognionym wzrokiem po peryferiach swojego
pokoju, choruję.
Czuję, jak w wątpiach bulgocze wątpliwość.
Intuicja sugeruje wlaściwe rozwiązania, oko odnajduje ścieżki harmonii.
Ale ręka staje w obliczu krypty skryptu.
Informatyka matematyki i matematyka informatyki uśmiechają się szyderczo
i skazują neoromantyków na niejasny język welen, nitek i drutów.
A ona, S., pinda niedzielna, nie przejmuje się powoli zasnuwającym niebo
kodem zerojedynkowym. Ona jest ponad tym, plynna i niefrasobliwa.

środa, listopada 5

sobota, listopada 1

nekroromantyzm / aterazkrew

------------------------------------------------------------






















Od lewej:
1.Bogna Burska - Małgorzata, kadr z filmu
2. Ludwig Hoffenreich - Luftballonkonzert, 1964
3. Dani Filth (Cradle of Filth)
4. Gilbert&George - Bad God
5. Wolfgang Pietrzok - 173/6, 1993
6. Jan Saudek - White Flesh Mergant, 1997
7. Fotografia vintage
8. Władysław Hasior, Wyszywanie charakteru , assemblage
9. Ducasse - Male Sexuality Headless
10. Sarah Charlesworth. Figures, 1983.
11.Hans Bellmer - Lalki
12.Natalia LL - AKSAMITNY TERROR 1970
13.Judith Bernstein. Five Panel Vertical, 1973.
14.Dorota Nieznalska - ZASADA PRZYJEMNOŚCI, 1997.98
15.Cecilie Dahl. In French with English Subtitles, 2004–2005.
16.Hermann Nitsch - Hermann Nitsch, 6-Tage-Spiel, Prinzendorf, 1998
17.Bettina Rheims, Korona cierniowa, 1998



------------------------------------------------------------
Do poczytania HANS BELLMER
------------------------------------------------------------