środa, grudnia 17

sztambuch

---------------------------------------

Z reguły gardzę autotelizmem, jak powiedzialby Mądry Pan od Fuksówki.
Kompleksowe opisywanie swojego dnia, takim, jakim był – od śniadania do kolacji, wyliczanie imion i twarzy, komentarze i wnioski – takie zajęcie typowo czasozapychające – spotykasz w autobusie kogoś, z kim nie ma wspólnych tematów – więc bierzecie na warsztat ,,dzień”, opowieści z własnego życia, skrzętnie ukrywając pewne szczegóły, bardzo istotne, ale zbyt intymne, by mogły się pojawić pomiędzy dwojgiem niemal obcych ludzi.
Powstają historie para-autentyczne, tknięte impulsem obłudy i tchórzostwa, trochę wymyślone, trochę faktyczne, ale zwykle ciężko ich słuchać.

Strach porywać się z grzechotką na księżyc.
Żeby to robić, trzeba być mistrzem wstrząsania.
Więc staram się zaniechać ochoty na wielkie patroszenie zapisków z życia codziennego.
Teraz także nie porywałabym się na tego rodzaju działania, gdyby od jakiegoś czasu nie nachodziła mnie uporczywa myśl o pisaniu dziennika.

Najpierw wpadły mi w ręce opowieści Kahnweilera, następnie ,,Drżące ciała” z interesującymi literackimi wkładkami autorskimi artystów i aktualnie trawiona bio Bunuela. Wszystko w przeciągu trzech tygodni - kolejny krótki romans z ,,Jadąc do Babadag”, Stasiuka, podczas podróży do Wiednia i przelotem muśnięte ,,Pieśni Maldorora”, w dworcowym barze, przy samotnych pierogach, Bora Ćosić, zakupiony za jedyne 6 zł na straganie.
A. I Świetlicki z niedzielnego Empika, rozchełstany, Poeta Religijny.
I oni wszyscy,
Ich wszystkich,
Im wszystkim,
Teraz, na półmetku grudnia, na styku jesieni i zimy, w momencie przełomowym (rozdzierającym), budzą wielkie ochoty na małe,prozaiczne wywnętrzenia (a skoro sam wstęp zajmuje jedną trzecią strony, strach pomyśleć, co będzie dalej).

Rano było szybko – budzik dzwoni, leżę. Mija 5 minut. Mija kolejne 5 minut.
Wstaję, zbieram przygotowane dzień wcześniej ubrania, wskakuję do łazienki.
Kot toczy się w moim kierunku. Włączam radio, jak zwykle.
Poranka nie sposób przejść w milczeniu - coś musi szemrać pod nosem, choć przez 10 minut, żeby przywrócić mnie do świata, z którego nocą uciekła dusza. Woda, mydło, ręcznik.
Jest żółto i jasno, samopoczucie w tej kolorystyce, w kontekście łazienki i wypełniającego ją ciepła, jest bardzo dobre. Wychodzę, co straszne, zapominam kolczyków i przez resztę dnia, od momentu, kiedy uświadomię to sobie, jadąc windą na drugie piętro, czuła się będę niezbyt dobrze.
Nago? Dziecinnie?
Na pewno niezbyt fortunnie ubrana.
Schodzę do kuchni, odpalam czajnik, za chwilę zaleję herbatę, której niestety nie zdążę wypić ani przelać do termosu. Kanapki – na teraz i potem. Pochłanianie, spojrzenie na zegar, następne, tęskne, na jeszcze gorącą herbatę. Buty ( wybieram te z dziurawymi podeszwami, nie mogę się powstrzymać, nie potrafię ich wyrzucić, nie potrafię ich nie zakładać…), płaszcz, rękawiczki (jedna zaczyna się drzeć, trzeba zszyć…), czapka, szal, start.
Koty wchodzą, ja wychodzę.
Przystanek, autobus za 2 minuty. O 6 42 wsiadam do zaparowanej 17, w szachu trzyma mnie Bunuel, jest ciemnawo, ale przynajmniej mam gdzie siedzieć. Po 20 minutach autobus skręca na dworzec w B., wysiadam, na horyzoncie pojawia się żółty kształt, więc nie myśląc wiele, biegiem ruszam do abordażu. Wewnątrz jest źle. Nie dość, że brak miejsca – to brak powietrza. Okienka są zatrzaśnięte, zaś ludzie nieczuli na moją szarpaninę z ich przymurowanymi uchwytami. Po 15 minutach postanawiam przesiąść się na tramwaj.
Czekam na niego 10 minut, ale zyskuję kolejne 20 komfortowej jazdy z Luisem (bezcenne).

Obok dworca wysiadam; jakaś pani potyka się i efektownie upada tuż obok, chcę jej pomóc się podnieść, ale uśmiechnięta wstaje i rusza w drogę.
8 00, będzie trochę spóźnienia, a jakże. Englisz, Pani każe słuchać Drożdża Majkela – dlaczego by nie?
Potem spacer, przejście tu i ówdzie, przez sklepy z chemikaliami i małymi płótnami. Rozmowa. Szczypta jatki. Powrót.
Ta sama ulica, ktoś wnosi na uczelnię pianino. Błąkam się, poszukując noża oraz miejsca do cięcia. Po 20 minutach znajduję. Tnę swoje projekty w równiutkie prostokąty, przemykam obok pary trudniącej się korektą obrazu – on mówi jej, co jest na rzeczy (nie przysłuchuję się, mknę dalej). Na dole zamieszanie – na stole ciastka, pierniki, słodycze i połacie kartek.
Typografia na całego, studenci robią sobie kawę, profesor pociąga z gwinta sok owocowy i przygląda się projektom. Później nadchodzi drugi i urządzają sobie wraz ze słodką Zofią od Asystentury, uroczy kabarecik. Atmosfera jest dosyć szampańska, nawet bardzo bolesne korekty mniej bolą. Wyciągam Bunuela i staram się zaczytać, ale nawet hiszpańskie przygody nie są tak pociągające jak atmosfera na korekcie z typografii. Przechodzę swoją z dosyć marnym rezultatem (źle zrozumiane polecenie, ¾ źle poszatkowane). Telefon. Trzeba wyjść, zebrać kilka Kolonaukowych podpisów. Biorę dokument i ruszam na poszukiwanie.
Mistrzyni Dziekanowa asystuje przy obronie dyplomów, przypadkiem wpadam na jedną z nich. Siadam na brzeżku i przysłuchuję się żałosnym pojękiwaniom jednego z tegorocznych dyplomantów. Żenujący spektakl trwa dobre kilkanaście minut, profesorowie kłócą się ze sobą, opiekun dyplomanta broni swojego podopiecznego, ale powoli traci impet – czegóż tu bronić, skoro żałość wybiega z każdego kąta?
Przesłuchiwany, pytany o powody, dla których zastosował w swojej pracy swastykę, odpowiada, że była interesująca formalnie.
Na pytanie, dlaczego akurat plakat, odpowiada, że tylko to potrafi.
Bieda na Śląsku, oj smutek, smutek.
W trakcie przerwy zachodzę z kartką do komisji i zbieram podpisy. I awantura.
Dlaczego student projektowania zajmuje się sprawami kola zakładanego przy grafice warsztatowej. Cieszę się szalenie i uśmiecham szeroko, zapowiadając, że wszelkie argumenty ,,przeciw”, zbijać będę, co sil. Patrzą na mnie spod byka, co wróży ukochane dysputy. Cokolwiek, jakkolwiek, podpisano i mamy.

Wychodzę, wracam na typo; wiem już, że Ruksza nie będzie dzisiaj opowiadał o Pipilotti Rist, więc z czystym sumieniem mogę wracać do domu.
Wysiadam więc, rozkulbaczam konika pasyjnego i siodłam autobus.
Zapada zmrok.
830 jarzy się w ciemnościach i daje okazję, do krótkiej wymiany zdań i powrotu do Bunuela, który nastraja śmiertelnie milo i ciepło. Aż zachciewa się leciutkiego rauszu, który zapewniam sobie w tej właśnie chwili, za pomocą kilku pojemników procentowych słodyczy, przygotowując się do roboty nad malarskim plakatem…
Ale tak naprawdę, to leży przede mną kilka książek, m.in. potężne The Artist`s Body.
Głośniki pachną Zornem, Laibach i sanatorium.

Wszystko to razem sugeruje, że raczej nie będzie mi dane przez resztę życia przesiadywać nad kształtem logotypu, jakkolwiek nie wzgardzę nigdy tym sposobem spędzania czasu…
(Oh Rumunio! Czekasz?)

Ale teraz?
Teraz to chce się snów na jawie.
Miękkie kolana i ostrzący się mózg.
(Czuję, że jestem trawiona.)

---------------------------------------