poniedziałek, czerwca 8

z czego tam

- Z czego ty tam piszesz, jak ci nikt nie mówi? - pyta się.
Śmierć w butach, w Wenecji. Odważne odbicie w lustrze, co kłamie wierszem, kiedy nikt nie widzi i słania się na nogach ze strachu mamrocząc koronki, paciorki, całe pasmanterie litanijek. Nie certoląc się więcej ze straszliwym upierzeniem tego smoka, skacząc, skacząc przez okno, na aksamitnej tasiemce, na raz, dwa. Inaczej się nie może.

Gwiazdą, chmurą, przystankiem. Geometrią tych rysów, gestykulującym, zakasującym rękawy, pasiastym kilimanjaro.

Na nic nie wskazują wiatraki, z szaleństwem wymachujące drewnianymi ramionami.
- Jestem niewolnikiem tej opery - grzeszy zakleszczony w dybach zwojów, nagle wyrosły na drodze, wynikły w niebo i na przestrzał przez łąkę.
Tutaj, gdzie stopy, kreski bledną, ale wciąż pozostaje kontur, najciemniejszy z punktów tego i każdego innego osiedla, nucąc piosenkę, becząc piosenkę, mrucząc piosenkę.
Tutaj, gdzie stoisz, kreski gęstnieją, umaczane w drętwocie przestrzeni.

Anna wychodzi z łazienki, potem jeszcze rudy lok, fioletowe bakłażany, szelest sreberek i krótki komunikat z wężem świetlnym i disco-kuglami, pajac kłania się, podaje, potem późno wieczorem zamyka w kiblu wszystko to, co można ugasić za pomocą wody i lustra.
To, co Narcyz nazwałby wszystkim. Szklana tafla twarzy.

Nacięcia na mieście coraz głębsze. Im więcej przynosisz, tym mniej widać, tym większe robią się luki, nie, nie, nie. Cóż za psychologiczne autodafe, nic nie mówię, wszystko jest na dłoni, można ewentualnie przykryć nieco ręcznikiem. Tak, tak, zrobiłam to specjalnie, nie tak, jak zwykle, nie tak, jak ktoś myśli (choć pewnie ktoś jak najbardziej tak).
Ale fajne te twoje.
Ojej popłakałem się.
Ale fajne.
Głupie.

Ten poeszmat chciałabym poświęcić twojemu wciąż w drodze będącemu virtutti militari, które przyznano za codzienne podejmowanie trudu pisania z fajką w ustach, co doskonale czuję nawet z tej odległości oraz podziwiam z niezrównanym apetytem - gdyż poklepując plastikowe kwadraciki leję sobie w oczy dym, trochę dla fanfaronady, trochę na serio, jedną stopą przystając po stronie zdrowiahigieny, drugą czepiając się uparcie tego, co zabijeodstraszy, wiedząc, że wszystko się, finis coronat opus, połączy w jedną twierdzę z koronkowym dziedzińcem i wycieknie mi z rąk nim zdążę zanotować uwagi i wnioski.
Za plecami mam zastępy bojarów, zabawników szkolnych, pod wodzą czarnobrodego Koca von Lęgi popychających w te i wewte ciężkie kloce rzeźb.(Psiuk, psiuk, dym idzie prosto w oczy, jakby jakaś siła sobie nie życzyła. Ale skończyły się kadzidła i nie ma nic innego do roboty.)

To zimne lato przyszło drogą niebagatelnej wycieczki, ciemne i blade, jak męski ideał pewnej dziewczyny której imienia tu nie wezwę na daremno, pozostawiając wszystko jej osobistemu bazoczajeniu,

Nie ruszać się. Uśmierzyć się. Dajminajostrzejszykontur. Parawan myśli. Za tym ja się cho.
A ty przekrywasz koce na inne leżanki i się stamtąd o po-duchy, łapidaje.

Czując się trochę marnie, jakby na ostrzu (bo przecież zawsze włos na czworo). Carlos Ruiz Dada Zafon, miałam przyjść na herbatę Aniu, ale ciągle nie, aNIU, dziesiąta w tym tygodNIU,
ale dziesiąta w pełnym znaczeniu tego słowa, w drodze, na czerwoną poduchę, ze szczypiorkiem za uchem, dziękuję za rzodkiewkę i piękny ten plakat (taki kolorowy).

D. mówi o Guggenheimie, trochę jąkastycznie, taki w tym zapamiętały kolega od machania rękami, gugugu, się zawieszał pytając przechodniów o lokalizację parceli (tak, tym razem spisałam niemal wszystko). I nagle ,,heim" zamienia się w ,,heimat" - wystawę Klausa Staecka i reszty w Berlin Gallerie i wpada się znienacka w tą znienawidzoną konwencję, najpierw surową i nie do przyjęcia - wystawa naszpikowana blachami - samochodów, szpitalnych szafek, do szczętu zrurowaciała, zdewastowana. Pachnie zaciekami i grzybem, wszystko niemal siermiężne, wyblakłe, może lepiej już, żeby było czarno-białe, w tej formie zawsze łatwiejsze do przyjęcia, nierealne.
A taki podupadły kolor, to przecież hańba i zniewaga - barwy zupełnie niedopełnione, bieda i gruzy na duszy, to wszystko się czuje - choć się nie chce, czuje się z wysokości palet tysięcy dostępnych w cmykach i ergiebach kolorów. U nas by się tak nie ubiczowali, pada kwestia. Nasi by raczej flagę z jedwabiu i niczego nie było, do sądu Der Spiegel Angela Merkel Erika Steinbach. Żeby w siebie kamieniem?! (Kto pierwszy rzuciłby. Takich tu nie ma).
A oni w siebie tak, a jak.

Już nie rozumiemy niemieckiego ekspresjonizmu, to jednak jakaś posucha, martwych impastów bukiety na płótnach, Kokoschka powykręcany kolega, jakby sypiał w pudełkach na jajka, tektura ciała a potem bryła i te sprawy, o których nie chce się mówić, więc tylko idąc, czasem, przyhacza czubkiem buta zasypiających staruszków-strażników i próbuje obudzić w sobie ten zapomniany język. Das gefallt mich so, ja.

O 16 30 czas ostrzy sobie zęby na naszą karawanę. Robi się zdjęcia jakoś od niechcenia i ściany i trawy, rzesze polerowanych kości, wszystko to proch nieustających wakacji, proch na butach, tynk, zapylenie, czapka uwalana wapnem. Nie chce się przeżywać wojen.
Tylko dłuższa chwila przy malarstwie włoskim, cóż za dykty, połamane na kolanie, dyszące arkebuzy, palety szaleńca, na sznurach pod sufitem, stryczek z motylem na uwięzi. Łazimy dokoła, do skutku, aż uwierzymy w to, że dobre - to ponadczasowe, że mówi ów, wyraźnie i głośno i pozwala się czytać, jak dusza nakazuje. Szopy obrazów, kryjówki malunków.
Powiesił poprzeczkę wysoko, na szubienicy i już mały fin de siecle, tak, jak lubią zwolennicy pepegów i toreb z haendemu (jak my dawno tam nie byłyśmy, dzieeewczęta, hola!).

Więc, bolą nas nogi od postmodernizmu. Kołyszą postgruzy. Gruzy pod nowym miastem, ruiny pod arteriami, w których kąpią się samochody.

Skopałem kolejne obrazy, malowałem je tylko po to, żeby móc oddychać, unosić się na falach farby, z chlupotaniem przeczesywać włókna płótna. Przegryzałem zębami cierniste pnącza własnych ramion (co za absurd, myśli sobie Helga, gryząc ramiona do pierwszej miłości, wcale nie czułam trzepotania cierni, były tylko lekkie strachy, takie cienie pod oczami, pod nosem skwaszone liebe uber alles i już się uśmiechałam). A on te szydercze doki, dworce centralne, kontenery spadające ze statków w morze, kolorowe pudełka na ryby.
Szprewa co rusz wyrzucała trupy.


Czytam jeszcze jeden rozdział. Co tam się właściwie dzieje - nic - zupełnie to samo, co tutaj, to co najlepiej się pamięta, choć przebiega w bezruchu, trochę podprogowo, wtedy właśnie, kiedy najwolniej, jak to możliwe powłócząc nogami przedzieramy się przez kogel-mogel mgły.

Czym pierwsza śmierć różni się od ostatniej, pyta ciało otwarte przez diabolicznego koronera.

Kreuzberg za oknem. Deszcz artykułów o twarzach lat sześćdziesiątych. W Muzeum Żydowskim, znowu w kiblu, co za poezja i świerki, znowu siadłam i płakałam. Liebeskind się postarał z tą zimną samotnią, do której wpuszczają nas po kilka osób i pozwalają postać na wietrze, spojrzeć na niedostępne światło, sączące się z góry, spod nieosiągalnego sufitu.
Łatwo odlać w betonie sytuację bez wyjścia. Nie płaczę nad nimi, to nie dlatego - teraz sami budują obozy koncentracyjne, pielęgnują nienawiść i poczucie wybrania, wyjątkowi wśród narodów świata - ciągle ludzie, jak ludzie. Na łamach gazet ostatnio inny jeszcze Kamerun, inne masakry w Indiach, codziennie to samo, nad tym płakać, nad bezradnością opuszczonych przedmiotów, którym nadają cechy niemal ludzkie, jakby właściciel miał coś wspólnego z tym kapeluszem z piórkiem, poza tym, że jego włosy stykały się z wewnętrzną częścią. Fetysz babcinej torebki, biały proszek listu, trucizna bez końca, bo potem się w proch i znowu.

Cieluch jest rozjątrzony, sączy się na podłogę, kibel zalany, kibel, żydowska toaleta, korytarze pełne turystów.
Szprewa co rusz wyrzucała trupy.
Od niechcenia czyta się nazwy obozów koncentracyjnych, tam byłem, widziałem, tak, wiem, włosy, wiatr hulający bez ustanku pomiędzy pustymi barakami, tak działa, łzy ciekły mi po policzkach, jak dziwnie jest zaznawać zła, pod nieobecność sprawców. Czuć oddechy eterycznych ofiar. Szoah, oh, trzeba już puścić muzykę, ten zapach nie do zniesienia, jakby nagle zaczęło się rozumieć wszystkie martwe języki i zaznawać umierania pod płaszczem atomowych grzybów,

Ostatnia fajka, trochę jak skręt.
Obcinam paznokcie. Zakrzywiona tafla zrogowaciałego naskórka, Szarzyński-Sęp, o Powstaniu Świata Pieśń Piętnasta. Powinnam zabrać się za typografię, bo to nie przelewki, przedostatni dzwonek tego roku. Ale leje się i znowu nie ma rady, tylko zakopcić, poczekać, pomyśleć. Aby uzyskać Pomoc, naciśnij klawisz F1.
Dym jest coraz gorszy, mam już pełne oko, może i racja, że ostatnio się nie starałam, dym jest coraz łaskawszy, tak, nie starałam się, nie w głowie były te szarże o nicość, nawet jedzenie nie chciało się wchłaniać.
Dym jest. Zaraz już nie.

....

Rabin obcina paznokcie, kawałki martwej powłoki spadają na ziemię (SZPREWA CO RUSZ WYRZUCAŁA TRUPY). Zbędna rogowacizna, rzygać się chce, kiedy tak ulatuje nie będąc już częścią większej całości, pstryka wściekle, małe cążki (ta, nowy wuj Julio coś o ich historii, ale wtedy oczy zamykały się nam i droga zaciekała do przodu).
Bóg przychodzi rano, kiedy wszyscy śpią, zbiera te naskórki, roztocza, kamienie nazębne, nerkowe przypadłości, wrzody wysysa, kiedy nikt go nie widzi.
Więc nie teraz.
Wygrzewa się na pokiereszowanych łodygach zawilców tuż obok ciebie, może nawet już w tobie, wchodzi, wychodzi, stosunek do wiary - przerywany.
For the love, god poleruje sztuczne oko.

...

Pisanie tępe, automatyczne, żeby tylko szybciej się wiła - pisanie o tym, co widać, więc, tak jak leci - drogą płynie światło, cieknące strugi lawirują pomiędzy kołami rozbryzgujących je samochodów, nadrywanie pobocza i już wracamy, z deszczy pod dachy domów.
Kredowe oblicze powierzam temu oto zapiśnikowi (i teraz jego jest).

Głupie uczucie scalenia, przez chwilę wyrzucała z siebie kwiaty, ale już przestała, tak się nie robi - lecz nie da się powstrzymać falowania, więc znowu ciska nimi w powietrze i rozfruwają się na wszystkie kierunki, płatkami do zewnątrz, pyląc wprost w morze, gdyby tam stał, to by wiedział. (Czy to jego jest.)

Konglomerat siebie i książki, tak, fajnie, że się podoba, też się cieszę, trochę mnie wkurwia, nie pozostawia miejsca na własne myśli, bo już je zawiera i trudno się teraz ucieszyć, więc pozostaje obawa przed własną oczywistością. No, czy nie tak?
In i outside (przychodzi jakieś zboczenie, nagromadzenie tam obcych słów, apetyt na więcej, ale zbyt uboga składnia).

Staje w drzwiach, bez pytań o sens tego rodzaju rozgrzeszeń, wyrzutni sumienia, wyroczni sądu najwyższego. Nie ma harmonii, goni się ze swoim ogonem świat rezonujący w twoich ustach, karaskający się gdzieś pomiędzy udami a zmierzchem cywilizacji, kołdra o-kieł-zna-na, czy-je to py-ta-nie.
Chciałam napisać coś ważnego, w krótkim tekście, bez pandemonium i poczucia winy.
Do Ciebie, ale zabrakło miejsca i sensu, żeby wyklepać te lakoniczne kilka znaków pisma. Nie da się wyrazić ani ubrać, rezonans w ustach, w uszach, przedmioty, jak mumie, winy, jak relikwie, kurwa szybciej.

...

Czasem nawet strzelanki odpowiadają, dwa razy z rzędu do ostatniego obrazu, sam głos, z drugiego pokoju, było po chińsku, ładnie nakręcone. Ile to kilogram włosów z nóg, ile to kilogram miłości. Jest jakaś racja w tym wojennym stanie, sons of the bitches, thieves, choć palcem się nie skinie na dostawców waty.

...

Kłaść na klapie fortepianu, pić i krzywić nosek, zadzierać piosenkę, nucić sukienkę.
A gdyby tak przechylić główkę w lewo, byłaby bardziej roziskrzona, rzęsa wpadająca do oka wodospadem iskier. Rzędem zębów, jak najbardziej doskonałych. (Muzykę teraz puszczam na full, sąsiad nie zaśnie.) Co za różnica, teraz, czy potem, pyta wolny stan. Ja nie chciałem tych kamieni, to nie moja przyczepa, nie mój Mojżesz, gdybym nie tęsknił, nie wysyłałbym fajerwerków w papierkach, szur, szur. Można to w dwóch słowach, raz kiedyś, potem długo nic i tykotały ciężkie krople, bulgotały zatajone myśli.
Ja nie mogłem powiedzieć, czasem, rozumiesz, się nie da.

...

Około lutego spokojna decyzja, dać sobie spokój z bieganiem, w domu zakotwiczyć, usiąść, Królewiec na patelni, ciastko soczewki w oku i hulaj, hulaj dusza. Nie szukać strzałek, nie wykopywać znaków. Miałem być, jak zwykle, pisklęciem pod kreską, przekreślonym drżeniem, bytem bez istoty, tkliwą drzazgą świtu. Wakacje, jak woda, wypociny, powietrze, grad skrzywień, spokojnie, bez tortu, w trawie i na wysokościach, świętować wszystkie urodziny. Międlić ziarno w koszach.
Zaburzanie chaosu - stagnacja w ruchu, leniwe przesypywanie kredek, przenoszenie przestrzeni w płaszczyznę, jak recytacja, istnienie.
Zabrałbym.
Zwykle odmawiano.
Ale ja raz jeszcze.
Zabrałbym.
Bo potem już bez pytania, zwykłe, późne wyjście.
(W którego obdartej części [flossbaum], moje uczucia zamieniły się w śniegochininę i potoczyły wyziębionym korytarzem przed siebie.)
(Tam, gdzie dawno i nigdy nie dostała lania.)

...

Kremowanie przebiegało nad wyraz sprawnie. Natłuszczonym policzkom i poklepywaniom nie było końca. Urna spoczęła na Kaiser Wilhelm Friedhof(f?), pod Helsenkirschen Kirche, gdzie Johan, sięgając ręką do kieszeni, w locie uczynił znak krzyża, czym zupełnie skonfundował współbiesiadników.
Chłodna wnęka przyjęła z wdziecznością wazonowaty wek, w którym kawałki kości i wspomnień mieszały się z powietrzem i wodą, natychmiast rozpoczynającą poszukiwać możliwości wdarcia się do naczynia.
Jego pasiasta koszula z mankietami po same pachy tliła się lekko w promieniach wschodzącego słońca. Was gestern, rasiere mich, gesundheit einmal bitte please.
Und andere Woche wir haben ins Kino, gehen, gegangen, gang, tak, tak, coś w ten deseń, ale raczej bez akcji.


I już krzepną na twarzach, łzywysychają, lato liże melioracyjne zagłębienia mimiczne.
Zapomniałam imienia tego malarza. Kreska, kropka nad i, zapadająca się klamka. Kręciłaś coś pod koniec, jakieś nieboskie bicze, dziwnie burmusząc nad książką, unikając wyjścia.
Od intra do outra in utero.
Miski tłukąc, spokojnie, zmywając naczynia. Bez większego rwetesu, bo i tak nic się nie trzymało kupy, lodówka pikotała w niemym oświeceniu, hotelowy pokój, zero suchej tkanki. Bez ubrania pod prześcieradłem, nocna koszula, bez sensu, u wezgłowia, jak namiot. Cieknienie, cienie.
Zakwaterowano osobno. Na życzenie izolatka. Na prośbę cela śmierci. Sanitariat na wezwanie. Ona i bez tego się uśmiecha, cała w pająkach. Już nos nawet pełen otuliny. Było napisać na ścianie. Ale nie. Nic się nie dzieje. To co wzburzone faluje za oknem, wychodzi ze mnie i dawno gdzie indziej. Balkon.
A potem był balkon i jedną nogą we śnie odsysam napisowywaniem melodie napatrzenia.
Choć w momencie nie możesz tego zobaczyć w ten sam sposób w tym momencie, który równolegle kończy się i zaczyna na nowo, popychając po wierzchu jak drobny parowozik, wiklinowy ptaszek. Jedwabistą tasiemką przez palce.
Zimno w sto.
Nic nie ra.

Piorun dosięga ledwie najmniejszego paznokcia.
Nierój niepszczół - tomorze.
Gdybyś jeszcze zwrócił uwagę na te kilka obwolut, na oczy ukrywające się w ciemnych dołach. Odłożył to na moment.

Piorun spada na wszystkie po kolei. Dlatego palą się palce. Lato obumiera, rozwiera szczęki i trzewia po nocy w lodówce. Czernieje trochę wyssanym walorem krwi.

- Bez polotu te twoje bonmoty, wstydziłabyś się tak rzadkich porównań.


Meee-aaan-druuu-ją iglaki.

A Kaśka idzie w recydywę, Ty się Kaśka opanuj, praczu, drobna pani ułan, przemyśl raz jeszcze Ukrainę swoich upodobań, ja pierdolę, tak nie wolno. Mogę wymienić Twoje imię, a co mi tam, bluzganie zawsze w cenie, eigentlich.
(Który nie byłby szczęśliwy pełznąc do skutku, z nosem przy ziemi, potem chwiejnie w kucki.)
Kuchnia ma w tym przybytku pięć ścian. Opieraj się długo i zapamiętale. Tam, tędy. 94 grudzień iskierki cichej nocy, nie wolałabyś jednak jakoś się. Ale po co to całe gadanie, nie po to chyba, żeby skończyć zdanie, jeszcze chwilę. And the path of the righteous man, klawieren spielen, szto ty tam. Ja nie panimaju.
Akwizytor z placu Jana, łotr w szarawarach i kredens pełen niespodzianek. Zagryzanie warg u stóp choinki wiąże się z pewnymi wydarzeniami głęboko zakorzenionymi.
(Które to cynowe pomruki chowam skrzętnie na dnie tego tam.)
(Spijając z nieba całą śmietankę.)
(Wypluwając lawę, znów o krok do przodu.)
(Pozorowany dystans, cerowana światłość.)
(Jacaszek.)

POGRYZŁEM ANIOŁA!
W ręku miałem pogrzebacz, jak podrzędny terrorysta, w oczach rozżarzone węgle. Kreśląc
w powietrzu papilarne linie, usiłując uchwycić rytmy dogasania.
Gęganie godzin.
Jakaś Magda pod piedestałem z konserw i orzeszków ziemnych, pod zwałami obrusow i budweiserów. Wszystkich nacięć, których nie zdążyłem.
- Stój, stój - zdyszana wbiega do pokoju. To nie ta intonacja, podkreśl spółgłoski, raz jeszcze jak Holoubek. Zgadza się.
- Jestemmm posłańcemmm.
Ania słania się. Pogryzłem Anię.
- No dalej, wklej te słowa w usta, mów różową gumą balonową, ej.

>>