poniedziałek, marca 30

pocztówka z kwefem

Przed wszystkim zimnem, które było spadło z nieba w te noce, kiedy wydawało się było, że jedyne, co zdoła zabić smutek, kryje się w szpikulcowatych ramionach gwiazd, sypiących się w nieskończoność w podłogę usłaną włosami. To, że kierowało duszą coś, czego nie sposób uchwycić i zapisać, pomimo wielu tysięcy prób ubrania papieru w litery, determinowało przechodzenie dalej. I krzyczało się, żeby przestali się bić, bo nie wolno, w razach były łzy, niemożliwe do starcia, były rzeczy nie mieszczące się w zeszytach i książkach, choć zachodziły próby, jedne za drugimi. W ciemność, w światło; modlitwy długo na kolanach, ale choćby klęczeć w bezosobowej ciemności wiele godzin, a nawet leżeć twarzą do ziemi i stygnąć – zatracanie się w chłodzie klepek, ucieczką tylko od tych zawiesin, które wiele lat po, spadały jeszcze niespodziewanie i wieszały za ramiona, gdzieś w okolicach sznura na pranie.

Pranie ciężkie od wilgoci, pełznące ku posłaniu, jak roślina, ku światłu, ku Twoim dziecięcym snom, wściekłe jak piwnica pełna stworów, które wychodzą z ukrycia, kiedy tylko się odwrócisz i biegną za Tobą, kiedy wyjmujesz z drewnianej skrzyni kiełkujące, ciemne kartofle. Pędy wyciągają się ku Tobie i z cienistego kąta wynika głos, ale już nie słuchasz, już jesteś na schodach, biegnąc w górę, w okolice utraty tchu i świadomości. Nie patrząc za siebie.

Och jak bało się tego korytarza, półpiętra, zielonej łazienki, do której trzeba było schodzić w dół i czekać aż spadną rosy i mgły całego życia, schodzić na palcach, powoli, w uświęconym czujnością milczeniu. W dolinę istnienia, kiedyś mającego tutaj miejsce a potem obumarłego, złupionego z kolejnych członków, ograniczonego do małej, jesiennej rodziny.

Ty jesteś. Uśmiecha się cień, jak mara serca na katafalku, uśmiecha się – on stał nade mną, kiedy spałam sama w pokoju pełnym książek. I czułam, że wpatruje się swoimi bezcielesnymi oczyma i drżącymi rękoma pokazuje, że przeszedł i nie ma już powrotu. Nie zdążyliśmy się nawet poznać, wyłączyszy te chwile na zdjęciach, kiedy spoglądam uśmiechnięta z jego kolan i chwile, kiedy błądził po omacku przez własny dom. Jak straszliwe strachy niósł ze sobą, idąc tak, wyłaniając się znienacka z ciemności - i uświadamiając mi, że już się nie porozumiemy, choć dorosłam do chwili rozmowy. Mówił rzeczy wyjęte z przeszłości i wołał matkę, dawno straconą po innej stronie, tą, która rysowała piękne kwiaty w pamiętnikach i przekazała nam przez niego to, co stanowić będzie esencję krótkowzrocznych ludzkich żywotów. Szkicowniki. Tą która czytała książki jeszcze późno wieczorem, kiedy już uporała się z wszystkimi domowymi pracami i uczyła ich, by robili to samo, nawet, kiedy nie będą mieli już siły, bo jest ponad nami coś większego niż wszelka praca do upadłego, coś co targa w górę dzieci swoje.

A ja spałam latem w jego pokoju, po tym, jak już odszedł, zostawił nas i wiele razy potem sprawiał jeszcze, że płakałam przechodząc obok cmentarza cierpiąc nieznajomość i utratę szansy. A on gubił się w mieście, które znał od samej podszewki dzieciństwa i wracał, jak z wojny, jak z tej wojny, 60 lat temu, równie poraniony i nie z tego świata.

A lampa chwiała się nad kołyską z czerwono - białych kafli i pamiętam, że krzyczałaś trochę tego dnia, kiedy przewróciłam się ze strachu sprawiając, że zmuszono maszynę do zapisywania na długim arkuszu fal mózgowych małej dziewczynki podtopionej dźwiękiem nie do wytrzymania, choć ciągle w granicach przyzwoitości.
By zmiatać kotom spod stóp kurze tego podwórka i zapamiętale walcować, choć lochy dawno już się zapadły i pozostały tylko te udrinczone piosenki, których nie znoszę śpiewać, choć tak wiele w nich ukrytych znaczeń i przepakowanych metafor.

Teraz chcę wyjść, proszę Państwa, chcę być tym małym liściem, spod podeszew się dobywającym w nieskończoności rozkładów i składów.

Dlaczego bowiem nie utylizujemy ludzkich ciał, dlaczego mięso przez nie stanowione grzebiemy w ziemi, tyle materiału, tyle paszy dla zwierząt, gubiąc bezpowrotnie pod pozorami świętości – choć przeklęliśmy te powłoki i wyrzec się ich staramy, wyznając nieśmiertelne dusze? I dlaczego wisząc teraz głową w dół, trochę z łóżka, trochę z krzesła, widzę za biurkiem niedopalone piwo i słyszę szczęk butelek, wygryzających dzury w nie mojej, a tak bliskiej memu sercu świadomości?

Czy gdyby zesłano grom, pogrom z jasnego nieba i gdyby wreszcie udało się zabezpieczyć wszystkie tyły przed sączeniem się i jątrzeniem, wypalając rany gorącym zadośćuczynieniem, byłby się stał pokój i światłość w miejscu niepoświęconym? Kulawym nogom, przebacz, że wyszły za daleko, nie jestem słońcem, żeby kręcić się wokół jednej ości.

Leżeć woli na marach i zapominać się, w paprocie biec rankiem, zbyt wczesnym bo zdążyć się obudzić, z ciemną kreską błota na policzku i stracić wszystko albo wiele. Licho nie śpi, licho nie śpi, zamknij okna, nie czekaj, licho nie śpi, mści się tylko, biorąc w dłonie amforę z ciekłymi ramionami gwiazd i tłuką się chłopcy na przedmieściach życia pełnego wątpiącego głosu, głosu który ustawił cię na pozycji 1:0 dla tych, których nie znasz, dla przeszłości i czystek etnicznych na płaszczyznach międzynarodowych, wszytych vanitasem w mózg.

A dłonie kładzie beztroskie na galaretowato lśniących półkulach radości.

Ach Panno Świetna, nie bronisz żadnej bramy, tutaj drzwi są zawsze otwarte, tutaj jest dzieciństwo, niemożliwe do opisania, zielonkawa poświata ze szpary, pomiędzy tym co tam zostawione, niemożliwe do sfinalizowania, porzucone w jakimś dziwnym momencie. I śmiech i śmiech, z nieśmiałych łez, przychodzi nie wiedzieć czemu.

Tak, ale czy wiesz, dlaczego do ciebie przychodziłem, dlaczego wszystkie euforie i przemyty wrażeń nie zdołały przebić całej prawdy, jaką tylko udało się mi zdobyć i przehuśtać między słowami? Przeczekiwanie kolejnych miesięcy, byle tylko nie stracić kolejnej rundy przechodzenia; krzyżowanie sił, pomimo praktykowanego wypierania się gdzieś wśród kiwających głowami kłosów zbóż.

Tak, ale czy wiesz, po co było to wszystko, to na co teraz nie mogę zdążyć, bo ręce mam za krótkie, by sięgnąć klamki i przymknąć, bo przeciąg.
Targa świtem błotnistych kolein, pewien ranek pozbawiony daty, kiedy w małym okienku tliła się biała plucha i szczęście spało tam, gdzie powinno było spać zawsze – zawsze przed ale i już po wszystkim.





_______________________________________________________________________________
A może powoli z pokornym wyciem zacząć już zmierzać
Tam, gdzie nie ma na co czekać,
Do lasu omszałego, ciepłego,
Zmiecionego do czysta, gdzie gdybyś chciała zdychać,
Głowę położyć da się na pniu i kamieniu
I krzyczeć długo
W stęchłe ucho gramofonu
Które nic słyszy.
-------------------------------------------------------------------------------