piątek, grudnia 26

de las manos

Minęło trochę czasu. Dziwne są te endorfinowe uśmieszki po szatkowaniu nocy.
Trzy pomarańcze, kawa i słoweńsko-włoskie folkmjuziki.
Za oknem ciągle ciemno, może to i dobrze – można sobie wyobrażać wszystkie miasta, które mogłyby się tam znaleźć (znajdowały się i znajdą).
Rumunie, taa, Rumunie, Ludwiko.
Kiedy się przejaśni i będzie można wyjść (bo po ciemku, o poranku wędrówki nie wydają się być niczym szczególnie wartym uwagi, szczególnie kiedy się siedzi w ciepłym pokoju, w czasie post-apokaliptycznym, z niewiadomym miastem z oknem).
W progresie jeszcze jakieś domowe nagrania Gruppo Spontaneo Trallallero (,,Maybe the best known trallallero group, with an exclusive feature: laura Parodi is the one and only woman singing in a squad”) oraz myśl o tym, że kiedyś tam, polecano mi książki niejakiego Żulczyka (słownik Worda sugeruje jednak, że Kulczyka).
A i fefone pisze z rana.
O. Po drzwiach drapie kot.
Trzebaby jeszcze jedną kawę.
Całe to Trallallero rządzi bez wątpienia.
Polifonie rulz.
Oraz rulz poranne rozjechanie, zapach pomarańcz w pokoju.
Za pół godziny zadzwoni budzik, cóż za zrządzenie losu.
A teraz można już chyba zacząć tłumaczyć książkę o sztuce ciała i przeglądać stary atlas owadów, który dostałam pod choinkę od Dwóch Złotych S.` z dołożonym do zestawu gumowym żukiem typu jelonek rogacz. Albo inna adephaga.
Albo Mistrz, które jest Mistrzem? A jeżeli któreś jest, to jaki to Mistrz,
czy przypadkiem nie Mały? Bo Mały to w telewizji grał. W programie.
A programu o Uczniu nie widziałam.

W każdym razie – niech jeszcze nie staje się światłość, bo ten nietrwały światek zawieszony pomiędzy innymi, prezentuje się zgoła interesująco.

haluny i yeasayer. ////

////
Z klawiatury wypadł mi półcentymetrowy, srebrny pies.
Nie wiem skąd się tam wziął i dlaczego ma tylko dwie nogi…
Noc nie była normalna. Właściwie to nie jej było.
Od godziny 21, kiedy to podjęłam decyzję o złożeniu zwłok w łóżku, trapiły moją głowę jakieś dziwne doświadczenia, prawdopodobnie z kategorii halucynacji i powidoków.
Przypuszczam, że wszystkiemu winne są czerwone lampki choinkowe, których długi sznur zawiesiłam na karniszu, celem wprowadzenia atmosfery post-świątecznej, której deficyt dawał się trochę we znaki, w związku z pewną niechęcią do lektury świętych pism i znaków na niebie.
Zaczęło się od wizyty w Kenii. To była daleka wyprawa, w której towarzyszyłam sporej grupie ludzi. Epizod miał miejsce nocą, w namiocie. Wejścia strzegł niejaki Gzyra, 41-letni rozwiedziony ojciec. Jego pociecha razem z nim leżała przed namiotem.
Gzyra strzegł nas przed panterami. Zajmowałam miejsce na dolnej części łóżka piętrowego, tuż obok wejścia. Bałam się, więc spalam tyłem do odchylonego lekko brezentu, za którym rozpościeraly się jakieś niezdefiniowane przestrzenie. W pewnym momencie poczułam na głowie ciepły oddech. Zaczęłam drżeć ze strachu i bałam się otworzyć oczy. Po chwili oddech zniknął i kiedy, zebrawszy się na odwagę, spojrzałam za siebie, zobaczyłam Gzyrę zmagającego się z wielką czarną panterą – złapał ją pod brzuchem i wyszarpywał z namiotu. Nie rzucała się, ale patrzyła dziwnie w moim kierunku.
Kiedy już ją wygonił, coś do mnie powiedział i położył się obok swojego dziecka.
Znowu się odwróciłam i zasnęłam.
Po jakimś czasie ponownie poczułam na plecach oddech, tyle, że tym razem Gzyra nie podszedł.
Myślałam, że jeżeli uda mi się pozostać w bezruchu, zwierzak mnie oszczędzi.
Ale pierwsze przedziwnie realistyczne liźnięcie w tyl głowy wytraciło mnie zupełnie ze snu i z Kenii. Leżąc i patrząc w sufit, około godziny 2 w nocy, postanowiłam zgasić halucynogenne lampki. Nie chcialam ryzykować następnej drzemki, w trakcie której pewnie pantera schrupałaby moją głowę.
Wyjęłam lampki z kontaktu.
Przy okazji otwarłam okno.
Przejście ze światła do jego braku było zaskakujące.
Sekundę po tym, jak wróciłam do łóżka, na zewnątrz zaczęła wyć syrena alarmowa, do której dołączył się samotny psi skowyt. Obydwa te dźwięki zlały się w mrożącą krew w żyłach melodię, wybrzmiewającą chyba z 10 minut. Później pies zaczął charczeć, by w końcu zamilknąć.
Pod powiekami pojawiły się wirujące, czerwone siatki – wciąż w ruchu, przechodzące jedna w drugą, nakładające się na siebie i tak przestrzenne, że aż dotykające granic mojej głowy.
Przedziwnie jest czuć, że prostokątne przedmioty poruszające się rytmicznie wewnątrz czaszki, dotykają jej, niemal rozsadzając wnętrze. Wszystko to przebiegało oczywiście bezboleśnie i w pewnym zawieszeniu.
Kilka razy, z niewiadomych powodów, skręciło mnie ze strachu.
Z daleka, z odległości kilku kilometrów dobiegał moich uszu szum urządzenia suszącego korytarze kopalnianego szybu.
Wiedziałam co to, bo od dłuższego czasu mieszkający w jego pobliżu,
skarżą się na hałas.
Jednostajny dźwięk niepokoił. Wydawało mi się, że o framugi okna uderzają puszyste korpusy gigantycznych motyli, usiłujących dostać się do wnętrza pokoju.
Ich skrzydła szeleściły w ciemnościach.
Z szafy zwisał wąż, którego ciemny kontur wyraźnie odznaczał się na tle jasnych plam światła, dostającego się do pokoju z ulicy.
Nagle rozległ się przejmujący krzyk.
Chyba na dworze.
A później cisza tak wielka, że słychać było skrzypienie śniegu.
Odwróciłam się do ściany i usiłowałam zasnąć, ale serce bilo mi z niesamowitą szybkością. Poczułam przejmującą samotność. A potem już pojawił się dziwny głód, który często atakuje mnie tuż po przebudzeniu.
I poszatkowana noc zaczęła powoli zamieniać się w dzień.
////