czwartek, października 16

szesnastego października

*

Przychodzą coraz rzadziej, przestają spodziewać się powrotów.
W oku nadzieja i nieład, jedna bajka, przemieszane rodnie.
Może jednak tam, proszę, tam trzeba, można, powinno się;
może jednak tam, pod jedyną ciemną gwiazdę w okolicy.
Usiec się, zakrzywić kilka powierzchni, przebrać miarę.
Tam właśnie, nad jakieś morze, do jakiegoś uzdrowiska,
opustoszałego kurortu, w powietrze pełne witamin i jodu;
do sanatorium ,,Korona", gdzieś w Górkach Wielkich,
w mieście które i tak nie ma sensu, więc nic nie będzie mu szkodzić
kilka par butów więcej na grzbiecie.
Dlaczego więc nie tam, dlaczego więc nie gdzie indziej?

By wejść w tą sprawę, rozpętać jakiś film. Flirt.

Spierdalaj ty, się odchrzań ty, nie ma miejsca, moja biblioteka
dawno zapełniona, na półkach trzymam kurz, śpię w kurzu,
tarzam się, myję. Orkiestra przygrywa na podestach, drewno pali się,
nie ma miejsca, stoliki mam na rezerwacje, ty tu nie, więc zejdź,
wyjdź, spadaj, wyłączyliśmy dzisiaj ogrzewanie, świat cały zamarzł,
szlaban, mówi, a głos odbija się od drewnianych ścian i ceraty i łamie na kolanie.

Wokalista za oknem, za piekarską kratą, nadużywa głosu, dmucha
w pierwszą lepszą dziurkę od klucza, szuka ścieżki, eony peonii w jego trudzie.

Ale gardło ma zdarte na bandaż, kraciaste i wilgotne.
Jedyne, co mu pozostało - to płakać, płakać, płakać.

Ach, wiesz, ta mgła, te moje pierdolone melancholie, ten Tybet, do którego
wybieram się zawsze sama, w skupieniu, na palcach, na paliczkach swoich palców.

Język zamienia się w bełkoczącą na wietrze wiertarkę i już tylko wiór, za chwilę
tylko wiór pozostanie z całego smaku ziemi.

A kiedy idę w kierunku K.; Ka, jak sierociniec, jak niezapłacone rachunki,
stracona rachuba czasu; po drodze mijam cmentarz - jest tam kilka grobów radzieckich;
słucham wewnętrznych ech zmęczonego głosu Marcina.
Tak, mijam kościół.
Mijam także kostnicę.
Groby Świetlickiego, Piłduskiego i Nachta.
Amen amen amen, rzut okiem na katafalk, miękkie lądowanie.
Choć jedna święta pamięć.

Powtarzam - a może jednak tam, proszę, stanie się jakiś cud, spełznie światłość;
w grupach ludzi pijanych i sennych czasem takie rzeczy się zdarzają; zbierają się
wątłe dwójki o słabych mięśniach przedramion i patrzą na siebie, z ustami szarymi
od nieprzespanych nocy, z ustami pełnymi śliny zaczerpniętej z samego dna popielniczki.
I gdyby tak spojrzeć na nich z boku, natychmiast można wyzdrowieć, można poczuć,
słaby, ziołowy zapach wzajemnych włosów, poczuć nitkę między zębami, znaleźć czystą
szczoteczkę. Wyjść.

Mówię. Powtarzam się.
Wirtualne artykuły jeden, drugi, trzeci. Na temat śmierci.

W obliczu materii słowa nie mają znaczenia.

Znaki są na niebie, coś, jakby deszcz; złote pączki błyskawic przebijające się
przez powietrze.
Przełykanie rześkich, świeżo spłodzonych łez.
Melodie kamieni.

Mówię. Jest wyjście i wejście. Jest widmo, drwiący majak nieuniknionych powtórzeń.
Amputacje i protezy - nihilistyczny lewy sercowy, masomięsny naddatek z prawej i lewej strony.
Trzyczłonowy, pozbawiony nazwy podarunek.

Ta piosenka jest na wejście, na plac.
Ktoś w przypływie afektu funduje nam dwie porcje lodów.

Nie dziękujemy.
Nie potrafimy ładnie dziękować.

Na chodniku dwie ciężkie zimne kule. Topią się.
Pod kostnicą wschodzi słońce, obraca wniwecz nocne łąki.
Wniwecz obraca się niebo, zielone źrenice.
Wniwecz, mówisz, nic z tego nie będzie, the trip, cztery sześciookie kradzione wielbłądy,
niczego już nie będzie, jąka się czas, traci sens czas w obliczu tak postawionej sprawy.
Z decyzją na sztorc, zgryzione zielone źrenice, ściskane w spoconych palcach.
Nic, mówisz, nic nie będzie z tej jatki, z tego jęku na poczekaniu oskalpowanych stokrotek.

Szyja zapętla się. Brzemienny język kłuje podniebienie.
Włochate łodygi maków, ciężko przeżywane. Przeżuwane. Gorzkie.
A później wschód i ciemna wigilia poranka i znów majaczące w jasności korony
skrzydeł szczygła.
Manna upada rozpędzonemu niebu, w biegu, sypie się, w biegu, prosto w oczy,
jak życiodajny piach; popadnij w manię woła i słyszę.
Łopot.
Chrapliwy bełkot.


*