piątek, czerwca 19

pocztówka z g. / to jeszcze nie kontra

C`mon niggah, get ya fingah on da triggah.
Woot.
Byłby to moment odpowiedni by rozgrzeszyć wszystkie samotne kosteczki. Pozbierać rozsypane na podłodze kawałki kurczaka, zagnieść ciasto. Stół pokryłby się cienką warstwą mąki, powietrze wypełniłyby zapychające dziurki w nosie drobinki, trzeba otworzyć okno, żeby wypuścić pył, pomyślałaby, drenując jabłka i śliwki, świdrem, zalotką, paznokciem.
Fsssst.
Chmura wylatuje na zewnątrz. Ręce bezwiednie ocierają się o pasiasty fartuszek. Czepek foliowy na włosach. Przybrudzonym palcem sięga po uszko dzbanuszka.
Do filiżanki ciepło, ustami przez krawędź, delikatnie, choć chyłkiem, łyk.
W misce zaczyn, rośnie biały kołtun, gęsta osnowa.
Pod ciężarem uścisków zmieniają się pojęciokształty, dźwięk uszkadza bębenki. Słyszy, jak dusze wchodzą do pokoju, kici-kici, nie boję się was, mam na uszach substancję, bezforemność, mam was na uszach, muzyka jest duszą.

(xxxxxxxxx)

Kici-kici, sporo przeoczyłam, na tej półce, przestawione książki, tam bałagan, jazda na krechę, poza marginesem. Figurują w notesie zbędne kalkulacje, przestawić słupek, cyferkę, zmienić wyniki, co za problem w naszym Jak Najbardziej Teraz, ustawić raz jeszcze rozsypane klocki.
Ale siedzieć, Z. wyszedł, wszyscy zaraz pojadą. Po rzeczy, tak powiedział.
Więc spokojnie po kawę, na przestrzał, przez nieznane towarzystwo, bez zagajania, powoli stawiając kroki, potem wycofując się w bezpieczne miejsce.

(xxxxxxxxx)

Gdyby ten hiszpański pisarz, którego imienia teraz nie pomnę, dał sobie radę ze swoją osobowością i nikogo nie niszczył - żyjąc życiem człowieka, nie świni, czy pozostałby wciąż pisarzem, czy tylko smutnym hiszpańskim fagasem? Nawet, gdyby nie chcieć i tak trzeba się nad tym zastanawiać. Powstrzymać ciemne zaciery pod ciasnym przesmykiem. Zgłaszam sie do ciebie dziwko, bądź, jak klęknę, dalszą część piosenki porwał wiatr i uniósł nad morze.

(xxxx)

W obrazoburczych fantazjach, krzaki zamieniają się w religie i ściemność ogarnia niebo, kiedy kot otwiera oko, z pyska wypluwając skarabeusza i miałkie słowa sypią się z ust proroków i klechów, ciemnych fircyków. Tutaj wszyscy siedzą i piją i siedzą. Amarantowe wełniane sutanny dziewcząt, mieszają się ze spuszczonymi spodniami luźnych chłopców, co na wariackich papierach śpią pod schodami i w kuchni pijąc cynamonowo-waniliową herbatę.

Nic z tego, mówi Z. obracając w rękach melona:
- Inspiruje mnie to, że coś tak brzydkiego, może tak smakować.

Ładnie.
Ale i tak nie chce się tu siedzieć, wyjść poza kołdrę, bezmarazm, pić i słuchać nagadywania się do nieprzytomności, krusząc w łóżku ciemny chleb.

(W pewnym momencie wszyskie naginające zwykłość słowa zaczynają przemieniać się w kromki i upadać miękko wprost w kosz na brudne pranie. Ubranie prawie całkiem czarne na praczce, co pomyka, szerokimi susami, wspak ulicy.)

Brzask.

(xxxxxxxxxxx)

Na zmarnowanie idą wszystkie wiersze, matko Konwalio, nie wiedzieć czemu, Twoja twarz pojawiła się dzisiaj na stołówce, w cukierniczce, ukazała się w kryształach ciemnego cukru i słodziłam herbatę słowami z Twoich strof.

...

Przygadać sobie jakieś ulotne towarzystwo, jak w zeszłym roku w P., kiedy nikogo nie znając trzeba było się umościć w szeregach dziesiątek osób rozbujanych do granic przyzwoitości, zachłyśniętych muzyką. Przygadać sobie spokojnie, raczej gapieniem i staniem, bo nie było łatwo. Przypomniał się saksofonista w sandałachskarpetkach, z gatkami krótkimi, jak u chłopca, choć dawno po 40. Otrzymał głupi jakiś pseudnim, którego dawno już nie pamiętam. A. z Krakowa, o oczach wiecznie przestraszonych, pokopana, jakby ciągle z palcem w gniazdku, tymi wilgotnymi spojrzeniami zniewalająca całą ludzkość, ciągle spała nie tam, gdzie chciała być - głodna, znikająca na wiele godzin, chłopcy, drinki, marzenia na mieście.
Znała wszystko i więcej niż wszystko - była jakaś rysa w tym przemieszczaniu się, nie dla przyjemności, dla ciężaru w stopach - ale dla nasycenia pożądania siebie.
,,Potem do z basenem podwarszawskiej wsi i jeszcze wszystkie złapię festiwale."

Khh. I perkman F., najlepszy przykład jazzmana, jazżona, dziecię, w domu gdzieś a tutaj. Tutaj fe, wszystkie patrzą, nawiedzone spojrzenia, zabawki w rękach losuj, ja, losuj.
I powoli się upijamy. Szczęściem jest pamiętać, decydować się na fetysz obserwacji, spod lampy, w jazgocie, przypalać sobie język drinkami bez nazwy i sprawdzać jak tym razem uda się im wybrnąć. Fale oklasków, solówki z finezją, pot na czołach wieszczów.
Będąc tutaj na życzenie nikim, będę patrzeć, jak cię porywają.
Jak po raz kolejny obraca się nie tak, jak miało, staram się dokładnie zapamiętać.
Najpierw od wewnętrznej strony, teraz z boku, wyrwać wszystkie mięśnie tej maszynie, brutalnej perswazji, wprost z wnętrza wszystkiego, co było kiedyś prostym, czystym równaniem - a potem pod presją chwili zwarzyło się i zdechło na wieki.
Żeby nie odpuścić, do czwartej rano, zaciskałem zęby, na tarasie chłonąc zapach wstydu i manipulacji, czując na plecach oddech portali plotkarskich, gdyż ten a ten, co pojawiał się w gazetach, teraz tutaj, popatrz, jak rozmienia myśli i palce plączą mu się w rytm tego, co jako jakiś mocniejszy zabawny dzidzia, nazwałby pewnie sexonfire... ale ragtime ciągnie w inną stronę

Z boku pomieszczenie wyglądało jak zwykłe bagno.

i skasowawszy sobie połowę tekstu w jakimś głupim widzie, co za różnica.

Więc z dziurawej knajpy z bębenkiem, wypełzamy do pokoju.
Fotel po lewej stronie, pod oknem, tak żeby światło padało na kolana. Obok stolik, gazetnik, kwietnik. Masy papieru do przeczytania. Wszyscy zabierają się za kawę. Jak pachnie. Zupełnie kochająco. Paprotka na parapecie słania się z radości.
Ktoś przysiada na łóżku i wyjada rybę z puszki. Ktoś śpi, widzę tylko skarpetki. Komuś zachciało się umyć. Przez okno wpełza do wnętrza fikcja. I już słuchamy wszyscy jej spokojnej piosenki.

niedziela, czerwca 14

Kupię bilet na Openera 4+pole ...

... podobno nikt tego nie czyta, ale nic nie szkodzi :P przynajmniej nie będzie, że poddaję się bez walki.
<łzy>

poniedziałek, czerwca 8

z czego tam

- Z czego ty tam piszesz, jak ci nikt nie mówi? - pyta się.
Śmierć w butach, w Wenecji. Odważne odbicie w lustrze, co kłamie wierszem, kiedy nikt nie widzi i słania się na nogach ze strachu mamrocząc koronki, paciorki, całe pasmanterie litanijek. Nie certoląc się więcej ze straszliwym upierzeniem tego smoka, skacząc, skacząc przez okno, na aksamitnej tasiemce, na raz, dwa. Inaczej się nie może.

Gwiazdą, chmurą, przystankiem. Geometrią tych rysów, gestykulującym, zakasującym rękawy, pasiastym kilimanjaro.

Na nic nie wskazują wiatraki, z szaleństwem wymachujące drewnianymi ramionami.
- Jestem niewolnikiem tej opery - grzeszy zakleszczony w dybach zwojów, nagle wyrosły na drodze, wynikły w niebo i na przestrzał przez łąkę.
Tutaj, gdzie stopy, kreski bledną, ale wciąż pozostaje kontur, najciemniejszy z punktów tego i każdego innego osiedla, nucąc piosenkę, becząc piosenkę, mrucząc piosenkę.
Tutaj, gdzie stoisz, kreski gęstnieją, umaczane w drętwocie przestrzeni.

Anna wychodzi z łazienki, potem jeszcze rudy lok, fioletowe bakłażany, szelest sreberek i krótki komunikat z wężem świetlnym i disco-kuglami, pajac kłania się, podaje, potem późno wieczorem zamyka w kiblu wszystko to, co można ugasić za pomocą wody i lustra.
To, co Narcyz nazwałby wszystkim. Szklana tafla twarzy.

Nacięcia na mieście coraz głębsze. Im więcej przynosisz, tym mniej widać, tym większe robią się luki, nie, nie, nie. Cóż za psychologiczne autodafe, nic nie mówię, wszystko jest na dłoni, można ewentualnie przykryć nieco ręcznikiem. Tak, tak, zrobiłam to specjalnie, nie tak, jak zwykle, nie tak, jak ktoś myśli (choć pewnie ktoś jak najbardziej tak).
Ale fajne te twoje.
Ojej popłakałem się.
Ale fajne.
Głupie.

Ten poeszmat chciałabym poświęcić twojemu wciąż w drodze będącemu virtutti militari, które przyznano za codzienne podejmowanie trudu pisania z fajką w ustach, co doskonale czuję nawet z tej odległości oraz podziwiam z niezrównanym apetytem - gdyż poklepując plastikowe kwadraciki leję sobie w oczy dym, trochę dla fanfaronady, trochę na serio, jedną stopą przystając po stronie zdrowiahigieny, drugą czepiając się uparcie tego, co zabijeodstraszy, wiedząc, że wszystko się, finis coronat opus, połączy w jedną twierdzę z koronkowym dziedzińcem i wycieknie mi z rąk nim zdążę zanotować uwagi i wnioski.
Za plecami mam zastępy bojarów, zabawników szkolnych, pod wodzą czarnobrodego Koca von Lęgi popychających w te i wewte ciężkie kloce rzeźb.(Psiuk, psiuk, dym idzie prosto w oczy, jakby jakaś siła sobie nie życzyła. Ale skończyły się kadzidła i nie ma nic innego do roboty.)

To zimne lato przyszło drogą niebagatelnej wycieczki, ciemne i blade, jak męski ideał pewnej dziewczyny której imienia tu nie wezwę na daremno, pozostawiając wszystko jej osobistemu bazoczajeniu,

Nie ruszać się. Uśmierzyć się. Dajminajostrzejszykontur. Parawan myśli. Za tym ja się cho.
A ty przekrywasz koce na inne leżanki i się stamtąd o po-duchy, łapidaje.

Czując się trochę marnie, jakby na ostrzu (bo przecież zawsze włos na czworo). Carlos Ruiz Dada Zafon, miałam przyjść na herbatę Aniu, ale ciągle nie, aNIU, dziesiąta w tym tygodNIU,
ale dziesiąta w pełnym znaczeniu tego słowa, w drodze, na czerwoną poduchę, ze szczypiorkiem za uchem, dziękuję za rzodkiewkę i piękny ten plakat (taki kolorowy).

D. mówi o Guggenheimie, trochę jąkastycznie, taki w tym zapamiętały kolega od machania rękami, gugugu, się zawieszał pytając przechodniów o lokalizację parceli (tak, tym razem spisałam niemal wszystko). I nagle ,,heim" zamienia się w ,,heimat" - wystawę Klausa Staecka i reszty w Berlin Gallerie i wpada się znienacka w tą znienawidzoną konwencję, najpierw surową i nie do przyjęcia - wystawa naszpikowana blachami - samochodów, szpitalnych szafek, do szczętu zrurowaciała, zdewastowana. Pachnie zaciekami i grzybem, wszystko niemal siermiężne, wyblakłe, może lepiej już, żeby było czarno-białe, w tej formie zawsze łatwiejsze do przyjęcia, nierealne.
A taki podupadły kolor, to przecież hańba i zniewaga - barwy zupełnie niedopełnione, bieda i gruzy na duszy, to wszystko się czuje - choć się nie chce, czuje się z wysokości palet tysięcy dostępnych w cmykach i ergiebach kolorów. U nas by się tak nie ubiczowali, pada kwestia. Nasi by raczej flagę z jedwabiu i niczego nie było, do sądu Der Spiegel Angela Merkel Erika Steinbach. Żeby w siebie kamieniem?! (Kto pierwszy rzuciłby. Takich tu nie ma).
A oni w siebie tak, a jak.

Już nie rozumiemy niemieckiego ekspresjonizmu, to jednak jakaś posucha, martwych impastów bukiety na płótnach, Kokoschka powykręcany kolega, jakby sypiał w pudełkach na jajka, tektura ciała a potem bryła i te sprawy, o których nie chce się mówić, więc tylko idąc, czasem, przyhacza czubkiem buta zasypiających staruszków-strażników i próbuje obudzić w sobie ten zapomniany język. Das gefallt mich so, ja.

O 16 30 czas ostrzy sobie zęby na naszą karawanę. Robi się zdjęcia jakoś od niechcenia i ściany i trawy, rzesze polerowanych kości, wszystko to proch nieustających wakacji, proch na butach, tynk, zapylenie, czapka uwalana wapnem. Nie chce się przeżywać wojen.
Tylko dłuższa chwila przy malarstwie włoskim, cóż za dykty, połamane na kolanie, dyszące arkebuzy, palety szaleńca, na sznurach pod sufitem, stryczek z motylem na uwięzi. Łazimy dokoła, do skutku, aż uwierzymy w to, że dobre - to ponadczasowe, że mówi ów, wyraźnie i głośno i pozwala się czytać, jak dusza nakazuje. Szopy obrazów, kryjówki malunków.
Powiesił poprzeczkę wysoko, na szubienicy i już mały fin de siecle, tak, jak lubią zwolennicy pepegów i toreb z haendemu (jak my dawno tam nie byłyśmy, dzieeewczęta, hola!).

Więc, bolą nas nogi od postmodernizmu. Kołyszą postgruzy. Gruzy pod nowym miastem, ruiny pod arteriami, w których kąpią się samochody.

Skopałem kolejne obrazy, malowałem je tylko po to, żeby móc oddychać, unosić się na falach farby, z chlupotaniem przeczesywać włókna płótna. Przegryzałem zębami cierniste pnącza własnych ramion (co za absurd, myśli sobie Helga, gryząc ramiona do pierwszej miłości, wcale nie czułam trzepotania cierni, były tylko lekkie strachy, takie cienie pod oczami, pod nosem skwaszone liebe uber alles i już się uśmiechałam). A on te szydercze doki, dworce centralne, kontenery spadające ze statków w morze, kolorowe pudełka na ryby.
Szprewa co rusz wyrzucała trupy.


Czytam jeszcze jeden rozdział. Co tam się właściwie dzieje - nic - zupełnie to samo, co tutaj, to co najlepiej się pamięta, choć przebiega w bezruchu, trochę podprogowo, wtedy właśnie, kiedy najwolniej, jak to możliwe powłócząc nogami przedzieramy się przez kogel-mogel mgły.

Czym pierwsza śmierć różni się od ostatniej, pyta ciało otwarte przez diabolicznego koronera.

Kreuzberg za oknem. Deszcz artykułów o twarzach lat sześćdziesiątych. W Muzeum Żydowskim, znowu w kiblu, co za poezja i świerki, znowu siadłam i płakałam. Liebeskind się postarał z tą zimną samotnią, do której wpuszczają nas po kilka osób i pozwalają postać na wietrze, spojrzeć na niedostępne światło, sączące się z góry, spod nieosiągalnego sufitu.
Łatwo odlać w betonie sytuację bez wyjścia. Nie płaczę nad nimi, to nie dlatego - teraz sami budują obozy koncentracyjne, pielęgnują nienawiść i poczucie wybrania, wyjątkowi wśród narodów świata - ciągle ludzie, jak ludzie. Na łamach gazet ostatnio inny jeszcze Kamerun, inne masakry w Indiach, codziennie to samo, nad tym płakać, nad bezradnością opuszczonych przedmiotów, którym nadają cechy niemal ludzkie, jakby właściciel miał coś wspólnego z tym kapeluszem z piórkiem, poza tym, że jego włosy stykały się z wewnętrzną częścią. Fetysz babcinej torebki, biały proszek listu, trucizna bez końca, bo potem się w proch i znowu.

Cieluch jest rozjątrzony, sączy się na podłogę, kibel zalany, kibel, żydowska toaleta, korytarze pełne turystów.
Szprewa co rusz wyrzucała trupy.
Od niechcenia czyta się nazwy obozów koncentracyjnych, tam byłem, widziałem, tak, wiem, włosy, wiatr hulający bez ustanku pomiędzy pustymi barakami, tak działa, łzy ciekły mi po policzkach, jak dziwnie jest zaznawać zła, pod nieobecność sprawców. Czuć oddechy eterycznych ofiar. Szoah, oh, trzeba już puścić muzykę, ten zapach nie do zniesienia, jakby nagle zaczęło się rozumieć wszystkie martwe języki i zaznawać umierania pod płaszczem atomowych grzybów,

Ostatnia fajka, trochę jak skręt.
Obcinam paznokcie. Zakrzywiona tafla zrogowaciałego naskórka, Szarzyński-Sęp, o Powstaniu Świata Pieśń Piętnasta. Powinnam zabrać się za typografię, bo to nie przelewki, przedostatni dzwonek tego roku. Ale leje się i znowu nie ma rady, tylko zakopcić, poczekać, pomyśleć. Aby uzyskać Pomoc, naciśnij klawisz F1.
Dym jest coraz gorszy, mam już pełne oko, może i racja, że ostatnio się nie starałam, dym jest coraz łaskawszy, tak, nie starałam się, nie w głowie były te szarże o nicość, nawet jedzenie nie chciało się wchłaniać.
Dym jest. Zaraz już nie.

....

Rabin obcina paznokcie, kawałki martwej powłoki spadają na ziemię (SZPREWA CO RUSZ WYRZUCAŁA TRUPY). Zbędna rogowacizna, rzygać się chce, kiedy tak ulatuje nie będąc już częścią większej całości, pstryka wściekle, małe cążki (ta, nowy wuj Julio coś o ich historii, ale wtedy oczy zamykały się nam i droga zaciekała do przodu).
Bóg przychodzi rano, kiedy wszyscy śpią, zbiera te naskórki, roztocza, kamienie nazębne, nerkowe przypadłości, wrzody wysysa, kiedy nikt go nie widzi.
Więc nie teraz.
Wygrzewa się na pokiereszowanych łodygach zawilców tuż obok ciebie, może nawet już w tobie, wchodzi, wychodzi, stosunek do wiary - przerywany.
For the love, god poleruje sztuczne oko.

...

Pisanie tępe, automatyczne, żeby tylko szybciej się wiła - pisanie o tym, co widać, więc, tak jak leci - drogą płynie światło, cieknące strugi lawirują pomiędzy kołami rozbryzgujących je samochodów, nadrywanie pobocza i już wracamy, z deszczy pod dachy domów.
Kredowe oblicze powierzam temu oto zapiśnikowi (i teraz jego jest).

Głupie uczucie scalenia, przez chwilę wyrzucała z siebie kwiaty, ale już przestała, tak się nie robi - lecz nie da się powstrzymać falowania, więc znowu ciska nimi w powietrze i rozfruwają się na wszystkie kierunki, płatkami do zewnątrz, pyląc wprost w morze, gdyby tam stał, to by wiedział. (Czy to jego jest.)

Konglomerat siebie i książki, tak, fajnie, że się podoba, też się cieszę, trochę mnie wkurwia, nie pozostawia miejsca na własne myśli, bo już je zawiera i trudno się teraz ucieszyć, więc pozostaje obawa przed własną oczywistością. No, czy nie tak?
In i outside (przychodzi jakieś zboczenie, nagromadzenie tam obcych słów, apetyt na więcej, ale zbyt uboga składnia).

Staje w drzwiach, bez pytań o sens tego rodzaju rozgrzeszeń, wyrzutni sumienia, wyroczni sądu najwyższego. Nie ma harmonii, goni się ze swoim ogonem świat rezonujący w twoich ustach, karaskający się gdzieś pomiędzy udami a zmierzchem cywilizacji, kołdra o-kieł-zna-na, czy-je to py-ta-nie.
Chciałam napisać coś ważnego, w krótkim tekście, bez pandemonium i poczucia winy.
Do Ciebie, ale zabrakło miejsca i sensu, żeby wyklepać te lakoniczne kilka znaków pisma. Nie da się wyrazić ani ubrać, rezonans w ustach, w uszach, przedmioty, jak mumie, winy, jak relikwie, kurwa szybciej.

...

Czasem nawet strzelanki odpowiadają, dwa razy z rzędu do ostatniego obrazu, sam głos, z drugiego pokoju, było po chińsku, ładnie nakręcone. Ile to kilogram włosów z nóg, ile to kilogram miłości. Jest jakaś racja w tym wojennym stanie, sons of the bitches, thieves, choć palcem się nie skinie na dostawców waty.

...

Kłaść na klapie fortepianu, pić i krzywić nosek, zadzierać piosenkę, nucić sukienkę.
A gdyby tak przechylić główkę w lewo, byłaby bardziej roziskrzona, rzęsa wpadająca do oka wodospadem iskier. Rzędem zębów, jak najbardziej doskonałych. (Muzykę teraz puszczam na full, sąsiad nie zaśnie.) Co za różnica, teraz, czy potem, pyta wolny stan. Ja nie chciałem tych kamieni, to nie moja przyczepa, nie mój Mojżesz, gdybym nie tęsknił, nie wysyłałbym fajerwerków w papierkach, szur, szur. Można to w dwóch słowach, raz kiedyś, potem długo nic i tykotały ciężkie krople, bulgotały zatajone myśli.
Ja nie mogłem powiedzieć, czasem, rozumiesz, się nie da.

...

Około lutego spokojna decyzja, dać sobie spokój z bieganiem, w domu zakotwiczyć, usiąść, Królewiec na patelni, ciastko soczewki w oku i hulaj, hulaj dusza. Nie szukać strzałek, nie wykopywać znaków. Miałem być, jak zwykle, pisklęciem pod kreską, przekreślonym drżeniem, bytem bez istoty, tkliwą drzazgą świtu. Wakacje, jak woda, wypociny, powietrze, grad skrzywień, spokojnie, bez tortu, w trawie i na wysokościach, świętować wszystkie urodziny. Międlić ziarno w koszach.
Zaburzanie chaosu - stagnacja w ruchu, leniwe przesypywanie kredek, przenoszenie przestrzeni w płaszczyznę, jak recytacja, istnienie.
Zabrałbym.
Zwykle odmawiano.
Ale ja raz jeszcze.
Zabrałbym.
Bo potem już bez pytania, zwykłe, późne wyjście.
(W którego obdartej części [flossbaum], moje uczucia zamieniły się w śniegochininę i potoczyły wyziębionym korytarzem przed siebie.)
(Tam, gdzie dawno i nigdy nie dostała lania.)

...

Kremowanie przebiegało nad wyraz sprawnie. Natłuszczonym policzkom i poklepywaniom nie było końca. Urna spoczęła na Kaiser Wilhelm Friedhof(f?), pod Helsenkirschen Kirche, gdzie Johan, sięgając ręką do kieszeni, w locie uczynił znak krzyża, czym zupełnie skonfundował współbiesiadników.
Chłodna wnęka przyjęła z wdziecznością wazonowaty wek, w którym kawałki kości i wspomnień mieszały się z powietrzem i wodą, natychmiast rozpoczynającą poszukiwać możliwości wdarcia się do naczynia.
Jego pasiasta koszula z mankietami po same pachy tliła się lekko w promieniach wschodzącego słońca. Was gestern, rasiere mich, gesundheit einmal bitte please.
Und andere Woche wir haben ins Kino, gehen, gegangen, gang, tak, tak, coś w ten deseń, ale raczej bez akcji.


I już krzepną na twarzach, łzywysychają, lato liże melioracyjne zagłębienia mimiczne.
Zapomniałam imienia tego malarza. Kreska, kropka nad i, zapadająca się klamka. Kręciłaś coś pod koniec, jakieś nieboskie bicze, dziwnie burmusząc nad książką, unikając wyjścia.
Od intra do outra in utero.
Miski tłukąc, spokojnie, zmywając naczynia. Bez większego rwetesu, bo i tak nic się nie trzymało kupy, lodówka pikotała w niemym oświeceniu, hotelowy pokój, zero suchej tkanki. Bez ubrania pod prześcieradłem, nocna koszula, bez sensu, u wezgłowia, jak namiot. Cieknienie, cienie.
Zakwaterowano osobno. Na życzenie izolatka. Na prośbę cela śmierci. Sanitariat na wezwanie. Ona i bez tego się uśmiecha, cała w pająkach. Już nos nawet pełen otuliny. Było napisać na ścianie. Ale nie. Nic się nie dzieje. To co wzburzone faluje za oknem, wychodzi ze mnie i dawno gdzie indziej. Balkon.
A potem był balkon i jedną nogą we śnie odsysam napisowywaniem melodie napatrzenia.
Choć w momencie nie możesz tego zobaczyć w ten sam sposób w tym momencie, który równolegle kończy się i zaczyna na nowo, popychając po wierzchu jak drobny parowozik, wiklinowy ptaszek. Jedwabistą tasiemką przez palce.
Zimno w sto.
Nic nie ra.

Piorun dosięga ledwie najmniejszego paznokcia.
Nierój niepszczół - tomorze.
Gdybyś jeszcze zwrócił uwagę na te kilka obwolut, na oczy ukrywające się w ciemnych dołach. Odłożył to na moment.

Piorun spada na wszystkie po kolei. Dlatego palą się palce. Lato obumiera, rozwiera szczęki i trzewia po nocy w lodówce. Czernieje trochę wyssanym walorem krwi.

- Bez polotu te twoje bonmoty, wstydziłabyś się tak rzadkich porównań.


Meee-aaan-druuu-ją iglaki.

A Kaśka idzie w recydywę, Ty się Kaśka opanuj, praczu, drobna pani ułan, przemyśl raz jeszcze Ukrainę swoich upodobań, ja pierdolę, tak nie wolno. Mogę wymienić Twoje imię, a co mi tam, bluzganie zawsze w cenie, eigentlich.
(Który nie byłby szczęśliwy pełznąc do skutku, z nosem przy ziemi, potem chwiejnie w kucki.)
Kuchnia ma w tym przybytku pięć ścian. Opieraj się długo i zapamiętale. Tam, tędy. 94 grudzień iskierki cichej nocy, nie wolałabyś jednak jakoś się. Ale po co to całe gadanie, nie po to chyba, żeby skończyć zdanie, jeszcze chwilę. And the path of the righteous man, klawieren spielen, szto ty tam. Ja nie panimaju.
Akwizytor z placu Jana, łotr w szarawarach i kredens pełen niespodzianek. Zagryzanie warg u stóp choinki wiąże się z pewnymi wydarzeniami głęboko zakorzenionymi.
(Które to cynowe pomruki chowam skrzętnie na dnie tego tam.)
(Spijając z nieba całą śmietankę.)
(Wypluwając lawę, znów o krok do przodu.)
(Pozorowany dystans, cerowana światłość.)
(Jacaszek.)

POGRYZŁEM ANIOŁA!
W ręku miałem pogrzebacz, jak podrzędny terrorysta, w oczach rozżarzone węgle. Kreśląc
w powietrzu papilarne linie, usiłując uchwycić rytmy dogasania.
Gęganie godzin.
Jakaś Magda pod piedestałem z konserw i orzeszków ziemnych, pod zwałami obrusow i budweiserów. Wszystkich nacięć, których nie zdążyłem.
- Stój, stój - zdyszana wbiega do pokoju. To nie ta intonacja, podkreśl spółgłoski, raz jeszcze jak Holoubek. Zgadza się.
- Jestemmm posłańcemmm.
Ania słania się. Pogryzłem Anię.
- No dalej, wklej te słowa w usta, mów różową gumą balonową, ej.

>>



czwartek, czerwca 4

pocztówka z chaosem

Bytom Dworzec ok. 9 20, przy swoim przystanku stoi autobus linii 146, ludzie weszli już do środka i czekają na odjazd. Na przystanku 820/830, gdzie właśnie stoję, tłum pęcznieje z minuty na minutę. Na horyzoncie majaczy już kształt zbawczego 820. Po chwili, kiedy osiemsetka dobija do tyłu 146, jej kierowca zaczyna się niecierpliwość i trąbi.
Bezskutecznie, gdyż szofer ze 146 zniknął. Ot tak. Ludzie gapią się zaciekawieni.
Po jakichś 5 minutach trąbienia i wyglądania zaginionego elementu, zza żółtej metalowej budy, w której niegdyś był lumpeks, wyłania się zażywny facet około 40, z modnie ściętą grzywą, słuchawką niedbale wetkniętą w ucho i krótką kurtką z tribalem na plecach. W ręku dzierży dwie siatki plastikowe zawierające na oko około 10 pączków. Ciska owymi pączkami za siedzenie szoferskie, na sekundę zasiada za kółkiem. Wygląda na zdenerwowanego.
Odrobinę przysuwa swój wóz do krawężnika, tak, żeby osiemsetka mogła wjechać, po czym wybucha nagłym, jakże imponującym skowytem, wyskakując ze swojego weikułu w kierunku nadjeżdżającego 820:
,,WYPIERDALAJ TY KURWO, KURWA!", krzyczy, zaciągając pasek od spodni i oddala się lekkim krokiem...



Naturalnie, z ramienia rozsądku, starało się hamować popisy. W końcu to nie wiersze, żeby hulało. (Oczywiście nie mam racji, lyteratura to też winna być hulanka.) Naładowało pogodą, ciemną, gęstą, markotną, ciśnieniem, przeskokami temperatur.
Powiedziałabym, że powietrze było zimne, jak... jak nie wiem co. Bo w razie użycia słowa ,,lód" lewa strona audytorium zaniosłaby się nieprzyjaznym burkotem. W wypadku skorzystania z porady własnej dobrej głowy i użycia wyrażenia ,,jak trup", prawa część zmuszona byłaby do wybuchnięcia gromkim śmiechem, gdyż w jej pojęciu nie mieści się bynajmniej jakakolwiek powaga i jedyne, co wzbudza w niej lekki strach, to myśl o przemijaniu, błyskawiczna i nieważna w natłoku zabawek egzystencjonalnych pchanych jej w życie przez różne okoliczności (i boję się używać słowa ,,los").
Wściekły dzień!
Niewiele takich w roku, ale kiedy już się wykluwają to akurat wtedy, kiedy człowiek ubrał się na czarno, krwawi, jest w bojowym nastroju, bo od tygodnia i trzech dni zabawia się w jakieś nocne nauczanie i nadrabianie. Kiedy człowiek myśli, że wcale nie chce być w tej chwili w tym miejscu, emigruje myślami i zły jest, kiedy mu przerywają te delegacje po wszechmorzach jakimś skakaniem po plecach (dosłownie!). I nie potrafi znaleźć swojego miejsca, z dwoma krzywymi w tłumie rękami, które w samotności w miarę potrafią ciąć i kleić, ale nie w oku cyklonu! (Tutaj krótka wstawka z Current 93 - Panzer ruin [in the hands of Gillespie]). Miękisz na ścianach rozrasta się kolorową masą, chłopaki dają z siebie wszystko, balansując na drabinach pod sufitem, wieszając na miedzianych drutach te lizaki z całego roku, płócienka, drewienka, szmatki. Profesor szaleje, w wirze, w jakiejś desperacji, strachu przed niespodziewanymi efektami negatywnymi, pragnący by wszystko wypadło, jak najlepiej i żeby komisja zaczęła się na podłodze szamotać z zachwytu, tulić, całować, czy co tam robią Ochuccy tego świata, kiedy wychodzą na słońce w kolorowych peruczkach porastających sporych rozmiarów łysiny. Powiedział, że jesteśmy mało odważni, mało zadziorni.

Paaanie...
Nie chciałem być takim bucem chowanym w szafie, mówiąc, że proszę ten mój rysun wywalić przez okno, skoro jest źle sklejony. I wcale nie starałem się o te białe krawędzie, fajnie być tak postrzeganym, jak kołtun, antagonista, zaraz bynajmniej malkontent i w ogóle opus dei tej celi. Ale o co chodzi z tą odwagą, żeby się postawić ot tak. No racja. Wiem, jak mogło być lepiej, ale to wcale nie takie proste porzucić wszystkie zasłony, papierki, pędzelki, szmatki i stanąć oko w oko z tematem takim, jakim się jest, bez strzelania efektów graficzno-dźwiękowych, po prostu reprezentować swoje zdanie. Prezentować swoje widzenie gestem.
Bez śladu.
Lata całe zajmuje uwalnianie się od nomenklatury, od pożądania cyferek, to nie hop-siup - albo zrobisz to zaraz, początkujący i wskoczysz na samą górę - albo będziesz żarł się z obawami, kamieniami kompleksów i zasadnością teorii. I ani jedno ani drugie nie zapewnia ci spokoju ducha na całe życie - nie możesz szczeznąć, tylko ruszać się, ruszać.


W autobusie potem, po pączkach, na kolanach trzymano książkę, czytano na kolanach, siedząc obok pana w okularach fragment, w którym ona szuka czerwonych skrawków, całymi nocami, w obawie przed niebanaziemięspadaniem, przesądnie, z całą odpowiedzialnością.
Zasnęło się niespodziewanie idąc za nią parkową ścieżką w niepamięć ostrych krawędzi liści i zbudził nas szelest opadania książki oraz gest pana, podającego ją na powrót. I my dziękujemy. Panu. (Tutaj powinno być chyba ,,amen", bo gruba przesada to całkiem niezła szpada.) I pomyślałam zaraz, że to nie dla mnie, wychodząc już - okiem znalazłam kawałek czerwonego nylonu i biedronkę. Kto dzisiaj rozrzuca tekstylia, mała Kasandro, kto zabawia się w czarnego Piotrusia, plotąc trzy po trzy jakieś sieci na żabki?

W pamięci mamy dziury. Khekhe, spanikowana L., ja te Twoje foty oprawiam właśnie, drugą ręką słuchając, jak Kacper binduje wachlarze w koronie z Trypolisu. Nadano nam bowiem miejskie prawo ustanowienia tej wyspy nową Helladą, a jeżeli wolisz być projektantem, to powiedz lepiej Helwecją - a będą cię bardziej kochali w ślad za wszystkimi przyjaciółmi o ukartowanych karierach - Chip Kidd i jego kapela, Sagmeister pocięty w paski, Weingart z nadanym tytułem szlacheckim (o piękna Szwajcario! mój zachwyt nad tobą, niemal retoromański), zmansonowany Neville Brody, klękajcie przed Carsonem!
Jestem poważny, jak Adrian Frutiger, mam cierpliwość Spiekermanna, ale szaleję na tych tarczach wzorem Lissitzky`ego, z waflem cytrynowym w garści, zamiast obiadu serkiem waniliowym. Moi!

A potem opada falochron na klepisko i ciekawe co się wydarzy, nic takiego, tylko przebyć te dni, trach, trach, trach, dvd rw, ziewanie, trzy pendrajwy zgubiłam, noga moja tam nie postanie.
Buźka, buźka, kamienna buźka.
Na przedmurzach tej papierowej ojczyzny telepią się gałki oczne wlepione w artefakty, myślę sobie, że te rysunki, rozmemłane pod koniec, wcale już nie satyryczne, czysto emocjonalne, wzruszające do łez swoją cukierkową konwencją, niesłusznie zostały tam. Kreh, kreh, dlatego nie miałam pisać, ale głowa pęka, nie pęka od pianek z Kijowa, piwa ani papierosów, ale właśnie od tych warstwiących się miziań. Przysłów, posłów słów, nasłuchów wersów.
Dużo słyszałam od tego początku. Tkanka zapadła, teraz nie ruszysz (jej).

Katowice, Mickiewicza około 16, wszystkie autobusy stanęły w płomieniach korków, choć samo południe dawno już minęło. Ludzie przebierają nogami. Zza załomu wypełza po raz kolejny 820, nie wiedzieć czemu od zarania dziejów wypełnione, choć to przecież jego pierwszy przystanek na tej trasie. Nikt nie wysiada, wsiadają ci, którzy mają siłę. Wóz rusza.
Przez pasy na czerwonym sunie jakiś sierściuch o ewidentnie skejtowskich walorach, wskakuje pod koła gestem ,,co, koleś, fukasz?" pokazując kierowcy, że to nie przelewki.
Niezwzruszony kierujący omija młodego, który jeszcze pięścią uderza w bok autobusu i po raz kolejny tego dnia rozlega się nasze litwoojczyzno moja, tym razem nieco inne:
KURWA CHUJ JEDEN, JA PIERDOLĘ, PEDAŁ.

środa, czerwca 3

morze rży, może drży

wersja nieartystyczna


wersja artystyczna



chociaż te ryby... te ryby...
a plama była czerwona...