czwartek, lutego 19

rdza

W zeszłym roku działo się stanowczo mniej (no może wyłączywszy ów dziki
after- październikowy wid, podczas którego nosiło po centrach kultury i wykładania prawd). Wszystko, co było godne do zapamiętania, to historie Twojego brata. Zimą, skrzętnie spisywane, grzały się w ciemnym zapaśniku, uwalanym setką innych notatek, z reguły prasowych. Wycięte z gazet zdjęcia gniotły się w ciasnocie zapisków wypadając co jakiś czas, jak nowa waginalna plakietka dołączona do Obiegu (ta, która wypadła mi w autobusie i wprawiła w konsternację wszystko i wszystkich).
Mała Apokalipsa, mówił cicho jakiś Pan w kurtce niedbale zarzuconej na kraciastą marynarkę. Wieje na lewe ramię, nie można splunąć na odczynienie, bo wiatr odepchnie znaki i zwielokrotni klątwę. Pan mówi, że jeździ autobusem, bo lubi i musi. I marynarkę grzeje mu ten przyziemny kaloryfer, na którym właśnie opieram podeszwę kolejnego, rozwalającego się od wilgoci buta.

Przez kilka sekund było słońce; takie złote zasieki. A teraz drut kolczasty. I nie ma rzucania się na ścianę - rzucania, gdziekolwiek. Trzeba siedzieć prosto i powstrzymywać. Wolę kasowania. Wolę sięgania po broń i strzelania sobie w łeb. Gdyby tak dało się choć połowę, półkulę jedną, unicestwić, nie wychodziłoby się więcej na lód. Po co się w ogóle ruszało. Trzeba było leżeć i kontemplować wszelką dychotomię, jedną ręką zarzuconą na plecy człowieka odchodzącego w las, z pękiem chrustu. Leżeć w ziemi i czekać.
A tobie się łąki zachciało – i masz.

Brat opowiadał o gwałcie na lekkim samolocie typu Cessna, był strasznie zaaferowany, niemal jak Michael Gayer, obserwujący wapno bąbelkujące jadowicie żółtą pianą na skraju szklanki. Rękawy swetra miał wtedy poszarpane, obgryzione przez emocje i wszystkie dobre kobiety, które zasypiały na jego ramieniu przed telewizorem, śniąc wilki. Ślina iskrzyła się w świetle choinkowych lampek - ktoś powiedziałby - zniczy; nadpalonych latarni świątecznych, dogorywających na fasadach domów, pod koniec lutego, w dzień zwany Czwartkiem. Vancouver, ktoś przypomina - ta piosenka zawsze dobrze działała na mikroświaty i odpychała statystów i statystyki. Uczucie przepełnienia, zupełnie takie samo, jak wczoraj, podczas koncertu delta-blues`a, w Sali wyjętej z ulubionego albumu, z pomyjami wiktoriańskiej fotografii, ze ścianami tak pomalowanymi, że niemal natychmiast postanowiłam tam właśnie przenieść swój gabinet. Bywać w ciemnościach, słuchać tego kawałka, który kojarzy mi się z niczym szczególnym, Lady, all the troubles are my fright, I disgust you. Bywać, żeby ciągle uciekać, ciągle mieć na końcu języka mały ślad po ukłuciu i nie wyzbywać się go. Bać się i ciaśnieć na samą myśl o rynnach i dachach.

Godzi w Ciebie setką słów na sekundę, wypluwając z siebie, zataczające się na pohybel światu dźwięki, zupełnie bez namysłu, prosto z głowy. Ręką błyskawicznie czyniąc znaki krzyża i wszystkiego innego, co mogłoby zadziałać w tej chwili, zapobiec nieuchronnemu znakowi zrobionej z balona lali, zawieszonej na którymś z okolicznych kominów i powiewającej na wietrze, dnia zwanego Czwartkiem.

I po co im to pokazujesz, po co wyjmujesz na wierzch kolekcję pudełek. Nikt nie pisze, przerażająco boli Cię głowa, dziwnie boisz, że nie dotrwasz i chcesz już dzisiaj, schować się i wsunąć w rękę, przesypać się między palcami i wniknąć w obicie kanapy. Nie być w tym miejscu, pod tym numerem, z ciszą, której nie sposób stawić czoła. Być wieki dalej albo wieki wcześniej, w jakimś szesnastoletnim biegu przez park.

A to, co słyszysz, to tylko głosy. Żołądek masz już pod ziemią, tam, gdzie leży reszta trucheł.
Analizujesz po kolei – Sonatę Kreutzerowską, autorstwa Lwa, potem gazetę codzienną i pakiet kłamstw na Pudelku. I wydaje ci się, że nie interesuje cię już rock, że teraz tylko filharmonia. A potem pani w operze krzyczy a pianista morduje fortepian serią wprawnych ciosów między klawisze. I wszyscy oni są tak gwałtowni, że nie ma siły oponować.

W kreskach pomiędzy żebrami zasiedliła się zima i nie wychodzi, nie wychodzi, nie wychodzi. I przychodzi wreszcie przestraszyć się swojego ciała i oczu bardzo od niego odciętych, nerwami oderwanych. Przychodzi też wreszcie do tego, że odmęt zamienia się w źrenicę i tniesz na oślep, to, co pozostało.
A wydawało ci się przez moment, że przyjść może łatwo, zamknąć się w dwóch okrągłych obiegach po dwanaście miesięcy i minąć, tak, jak mija cykl rozwojowy koszatniczki, czy innego małego zwierzątka.

Wydawało się, że należy tylko natrzeć plecy maścią rozgrzewającą bebechy i przeczekać przy pachnącej świeczce, aż wszystko przemieści się na powrót i będzie spokój u bram portu.

Batman forever, a jednak gudnajt, trzepią wewnątrz trzewia,
Księżyc i dziesięć jego, bardzo nieznanych nam kapłanek,
W knajpie, z rękawem w kałuży i sardynkach uwalanym,
W słodkim sosie i porcelanowej zastawie twoje rodzinne
Bólogrunty, ciałogranaty, mięsostawy z rybami w poprzek,
Z oczyma po sobie ułożonymi i śliwkowym rantem popielniczki.
Zniekształcone, przemyślane miasto, wyjednywanie harmonii,
Kilka modlitw, podniebienie podbite pluszem i sekunda,
W której nie chce się już odbierać telefonu i śpi się właściwie
Na jawie, żeby nie słyszeć, jak świeci się do ciebie i przypala.


Brat dzwonił o drugiej, żeby zapytać, czy ty aby na pewno jeszcze tylko trochę, czy też może wciąż za bardzo. Co było odpowiedzieć? – Siergiejowi wyrosła długa, schizmatyczna broda i tylko od mądrości hagia, zależało będzie, czy wylenieje do wiosny.