środa, grudnia 24

///

////

O życia radości, czyli dlaczego jakoś tam nie istnieję.

-----

Na wstępie przepiję do BoguPstrąga. Prysznic nie jest narzędziem tortur egzystencjalnych.
To miejsce metafizyczne. Tam odzyskać można swoje utracone duchowe dziecięctwo.
Na pięć sekund zatonąć w bryzgach z rury i zapomnieć się zupełnie.
I wyjść z nicości i pustki w wodę i światło.
Ja tak mam, proszę Pana.
I by było wszystko w zupełnym porządku, gdyby nie pewien drobny lapsus-lazuli.

Bo byli proszę ja Państwa różni tacy przed nami i ja ich czytam, w lekturze tej znajdując potężne pokłady przyjemności (ppp). I byli oni, jeden za drugim, czytani przeze mnie i wielbieni przeze mnie za inne dokonania z wszechdziedzin.
I to co łączyło moich bożków, toto, że niemal jeden za drugim, skurwysyni, byli mężczyznami, czego bynajmniej nie mam im za złe.
Ja, proszę Państwa, jak dotąd nie miałam w tym problemów, gdyż płeć nieważną była w obliczu powszechnej dobroci, jaką mnie obdarzali za pomocą wytworów swoich umysłów i dłoni.
I byłoby tak pewnie po dzień dzisiejszy, proszę ja Was serdecznie, gdyby nie przekręt, który miejsce znalazł niespodziewanie w jakiejś luce, w jakimś drobnym zamyśleniu, nad którąś z tych złotych legend, które wyrzucili na lady w bibliotekach, żeby przetrzebiały moje i tak już nieco wyleniałe myśli.
I ja pomyślałam sobie nagle, że Józio Czapski pisząc o buncie kapistów przeciwko modernistom, o tym ostentacyjnym chadzaniu na siłownię i promowaniu zdrowego trybu życia, na pohybel długowłosym chłopakom w pelerynach, nie pisze o mnie.
I to nie o mnie myśli Bunuel, kiedy jednym tchem wymienia wszystkich swoich wielkich przyjaciół z paryskiego bunkra sztuki, poetów, malarzy, zawalidrogów, zbawicieli świata.
I nie ma dla mnie miejsca w pasjonującej platońskiej ,,Uczcie”, przy stole dla pederastów i myślicieli.
I nie dla mnie jest ta wystawa o 68` w Sztuki Rondzie – Asgera Jorna i Jean Dubuffeta, gęsto owłosionych braci w sytuacjoniźmie, nagrywających radosne kakofonie na cztery kopyta.
I że Nam June Paik, pierwszy pan od video, odkrywa nowe wymiary, w których brak duszy mojej, jest tylko kawałek wesołego cycka, pod postacią tej ślicznej pani przygrywającej mu na wiolonczeli do TV-kotleta.

Oj, powiecie Państwo, na darmo się skarżysz, jest w świecie więcej Twojego ciała, niż Ci się wydaje, te różne Panie, co rozbierają się i krzyczą – to Ty w nich krzyczysz i siadasz na stosie kości razem z Mariną Abramović i ślizgasz gwoździem po zdjęciach ze swoją i zarazem Natalii LL podstarzałą podobizną i szukasz w królowej Zofii Kulik osobistej potęgi postawy, tej estetycznej pompy, z którą tronuje na zdjęciach i patrzy wprost w Ciebie wiedząc, że w niej jesteś. I o co Ci chodzi, pyta Państwo, no, o co Ci chodzi.
A więc chodzi mi o to, że u Williama mojego Faulknera, w historii jakiejś ślicznej, młodej, pięknej, głównym motywem jest gwałt. I jeżeli już pojawiła się u niego ta dziewczyna, i jeżeli już myśli momentami trzeźwo i genialnie – to musiał być jakiś gwałt, żeby mogła przemówić.
Żeby mogła zaistnieć w opowieści i odegrać historię. A więc Dewey Dell – As I lay dying, Temple Drake, Sanctuary, Requiem for a Nun. Obydwie, raz, dwa.
I co powiesz? Że Staś musiał ratować Nell a Kmicic porwać Oleńkę.
Gdyby nie Dzieci z Bullerbyn, Pippi Langstrumpf i Ania z Zielonego Wzgórza i Sara z Avonlea. Ach no.
Ale ja i tak bardziej lubiłam Tomka Wilmowskiego.
Ale mogę być ewentualnie Sally Allan, przyszłą żoną.

Nie, nie moim ukochanym bosmanem Nowickim. Nie mogę przelecieć żony człowieka, u którego zasypiam po wyczerpującej ucieczce przed pościgiem, nie mogę być niemieckim szpiegiem, wargami powodującym, że Pani domu słyszy anielskie chóry i na chwilę wychodzi ze swojego matczynego pancerza, wprost z objęcia spoconego kolesia z kilkudniowym zarostem, ps. Igła.
I dlaczego, do diabla, utożsamiam się z tym nierealnym gliniarzem Eberhardem Mockiem?

To jest żal, żal peel, jak mawia moja Cudowna Siostra.
Ktoś pewnie mógłby to skojarzyć z nadwyżką testosteronu, może i tak. Z rozdwojeniem jaźni, może i tak. Być może jakieś Gendery, szmery, bajery.

Ale ja jestem szczerze zaniepokojona, że to Coil i Ulver i różne tam inne, nagrywają muzykę, w której jest miejsce dla mnie, choć mnie samej w niej nie ma. I że kompozytorzy, dlaczego właśnie – kompozytorzy? Dlaczego mnie nie ma w tej dziejowej historii, poza jakimiś marginaliami – ewenementami genialnych interpretatorek i wybitnych kompozytorek, których oczywiście nie znam, bo skąd mam znać. Znam tylko ich.
A one ich śpiewają. Grają. One się zgadzają. I nie ma mnie w tych pięknych myślach, pięknych dźwiękach płynących z delikatnych krtani (ach Luis, dlaczego tak nie lubiłeś Gali, że aż musiałeś rzucić jej się do gardła, gdzieś na kamienistej plaży?).
I ta, Sarah Kane. I ta Sylvia Plath. Maria Konopnicka i Gabriela Zapolska.
Aż mnie składa na sen, kiedy myślę sobie, że wbrew ich bólom, zdradzam bez wahania te kobiece wrzaski i sięgam po nich. A oni są we mnie, choć mnie w nich nie ma.

Nie ma mnie w Tobie Dali Witkacy Flaubercie Herbercie.
Wy nie krwawicie, nie dla mnie więc robicie – a tylko dla siebie i wszystko wam jedno, kto odbierał będzie te zapisane białości, przyswajał i analizował.
I utożsamiaj się tutaj. I wczuwaj się. I pod prysznicem nie myśl o pustce i skończoności
i psim tym mroku, zasnuwającym wszechświat.

Nie ma cię w świecie. Może jakiś świat jest w tobie, ale to i tak wcale niepewna sprawa, choć czujesz, kiedy przełykasz, że jakieś tabasco pali ci przełyk i wydaje ci się, że ten, na kogo patrzysz oczyma swojej duszy, jest tym, kogo dotykasz. A potem patrzysz w lustro i dostrzegasz ten blady ogień w kąciku ust i przekreśloną latarnię i wiesz, że teraz, nawet choćbyś poszła szukać szkiełka na ulicy, nikt by nie podszedł.
I że nie twoje są te minotaury gwałcące dziewice, ani ty nimi nie jesteś, bo los dal Ci niestety ciemne miejsce gwałconej dziewicy i jedyne, co możesz, to zaakceptować to lub stać się psychicznym degeneratem, pozbawionym pięknej powłoki oraz istotnego szczegółu gdzieś w lędźwiach.

I nawet to jutrzejsze święto – jest świętem wszystkich artystów od stworzenia świata – czyli boga, ducha i syna – czyli trzech mężczyzn składających się na wielkie oko, w którego źrenicy nie ma mojej myśli.
Jedyna rola, która została w tym przedstawieniu, to rola naczynia.
Filtrokarmicielki, która przechowa i ogrzeje a później wyda.
Rola depozytu, w który przelano światło.
I powinnam się cieszyć, że choć to.
Ale mnie tam nie było i to nie u mnie zatrzymano na miejscu błonę i krwawienia i to nie mnie odmówiono przyjemności poczynania.
A panny roztropne i głupie były pewno przebranymi transwestytami.

Na dworze palą się choinki (sięjarzą), psy wyją, radość wielka, pierniki – a tutaj nie potrafi się piec, nie potrafi się gotować. Się nie pierze jeszcze. Naczynie próżne piastuje. Się używa środków chłonących krew, do majtek przyklejanych klejem do papieru.
Leży trzy godziny i wciąż nie wierzy w to, że się nie zaistniało.

Oni tam gdzieś mówią, że płeć nie gra roli i ponad nią jest duch jakiś sponad wód, a ducha płeć rolę gra niezależnie od roli ciała i wódki. Skąd, więc to łuszczenie się słodkiej jaźni? Skąd poczucie bycia zdradzonym przez własne istnienie? Skąd dwa sumienia, dwa pożądania i suma tego, suma wynosząca, nie mniej, nie więcej aniżeli zero. Zero.

Ażeby uwolnić się od spojrzenia starców, musisz raz jeszcze odegrać kąpiącą się Zuzannę?
A ona chce być lżejsza od powietrza i nie istnieć w tej scenie, prawdopodobnie już uciekła.
Ale do końca świata pozostanie Zuzanną i do końca będzie ją paliło ciało, nawet, kiedy rozbierze się i natnie je nożem a potem wytrze się w białe szaty, w które ją odziano i zaprezentuje swoją juchę, jak na corridzie, jak flagę biało-czerwoną.

Wiśta wio, taka jest anatomia sprawy?
Natną mnie, posieją wątpliwość - więc będę ciąć na oślep i deptać ich plony.
Natną moją ojczyznę, rodzaju żeńskiego i kraj, męskiego, siądę na stosie kości i będę je czyściła mówiąc sobie, że żegnam właśnie wszystkich uśmierconych przez wojnę.

Ale właściwie, dlaczego wciąż obchodzi mnie ten kraj, czym jest ten kraj w obliczu wątpliwej płciowości mojej dupy. Dlaczego ta wątpliwość nie ma większego znaczenia, choć rozstraja mi wieczory i poranki.
Dlaczego, dlaczego, dlaczego.
Acha.