wtorek, lipca 22

...

Tak jest – w środkach komunikacji publicznej, w przypadkowych toaletach dworcowych, w których człowiek obawia się choć na chwilę spuścić z oka swój wielki plecak, co sprawia, że pakuje się z nim do jednej kabiny; kosmicznej kabiny w obcym mieście i siada na zamkniętym oku i patrzy na drzwi.

A na drzwiach wyskrobane paznokciem i kluczem, wypisane markerem, zaznaczone, uświęcone – imiona i nazwiska. I aż chce się wyciągnąć klucz, igłę, kawałek cyrkla i wytatuować kolejny fragment, dołożyć swój wiecheć sennych marzeń do strzechy tego obłażącego z farby wehikułu czasu, od roku 0 do dzisiaj.

Bo istnieje przecież statek kosmiczny, który startuje tylko z takich miejsc – ławek okupowanych przez wychudzone ciała bezdomnych i pijących, z gzymsów zasranych przez gołębie, zza zakurzonych firanek mieszkań, do których nikt nie zaglądał od wielu lat.

Ziemia osypuje się z krawędzi rynny, w której, nie wiedzieć kiedy, zapuściła korzenie brzoza.

Nad nami pleśń, niestrudzona piastunka końca końców, muskająca opuszkami grzybni powietrze. Może nawet jesteśmy już pod wodą i spoglądamy na siebie przez szafirowe tafle, niezdolni do wypowiedzenia sensownego zdania, z trudem rozpoznający twarze.

Udajemy, że potrafimy pływać, ale ciśnienie spycha nas coraz niżej, w głębokie chłodne przestrzenie usłane ostrymi plastrami granitu.

///

Bolę się.

///

Przez sen rozmawiam głównie z Mock`iem, weszło w zwyczaj i nie odpuszcza. Budzimy się obok siebie, zlani potem, on w cywilnym ubraniu, ja zupełnie bez.

I obydwoje, jak jedno, rzucamy się na stojącą obok łóżka szklankę wody.
I kiedy już zwilżymy gardła, kładziemy się znowu i nie możemy już zmrużyć oczu, i uszy mamy pełne szelestu osypującej się na nas z rynny ziemi. Plamy na jego oliwkowej koszuli,
plamy potu i rozlewiska tuż pode mną, czerwone, błyszczące.

///

Jest wojna.

///

Wojna jest wtedy, kiedy budzimy się w takim momencie, jak ten. U boku Mock`a, w pocie i krwi, zbyt daleko od całej reszty, którą zwykliśmy nazywać życiem. Zaczynają płonąć wszystkie niezrealizowane zapowiedzi kwiatów i kwiatków, ogrody całe płaczą za oknem. Patrzymy na siebie zszokowani, na ścianie ktoś wyświetla świat. Oglądamy go, jak film zatytułowany ,,Za dawnych dobrych czasów”. Z każdą minutą coraz bardziej jesteśmy podziurawieni i zdziwieni, opatrujemy się nawzajem i znowu, znowu bierzemy na siebie pociski. Krew na prześcieradle i ścianach, Mock dawno się przyzwyczaił, uśmiecha się łagodnie rozrywając końcówkę gazy, żeby zwieńczyć moją skroń zaczerwienionym węzełkiem.. Blizny na jego twarzy nienaturalnie się naciągają w tej próbie mięśni i tkanek i już czuję, jak głaszcze mnie po ręce i uśmiecha się. Zaraz wejdziemy pod łożko, głos woła – do schronów – słuchamy więc i spełzamy, pomiędzy kurz i resztki zabawek, niedojedzone okruszki dzieciństwa, zamiecione pod materac.

///

Gdyby nie ten detoks, napiłbym się, szepcze mi do ucha, zahaczając o małżowinę ostrymi pikami włosków. Drżę. Napiłbym się i ja. Nie masz pojęcia, jak ciężko to analizować. Bez ustanku stoję przy stole i przeprowadzam sekcje, jedna za drugą. Posyłam do laboratorium coraz nowsze, coraz dziwniejsze preparaty. Oni tam śmieją się ze mnie.
I znowu zaczęło się jąkanie. Pp… słowa nie chcą przechodzić przez gardło, tu mnie masz.
To takie romantyczne – poddawać się niemożności.
Analizowanie jej jest wchodzeniem do śmietnika, szukaniem powodów, imaginowaniem przyczyn i wydarzeń.

///

Wolałabym poddać się niemożności.

///