czwartek, maja 7

jak to się nazywało?




... nóż na gardle?
Areee we human - or are we dancers, czyli witaj świecie,
czas na zadanie z kompozycji, czyli muszę stąd wyjść z całym
stuffem i odbyć samotną pokutę z kadzidłami i innymi rzeczami,
wymyślić to logicznie i wykonać apetycznie, co za śmierć w butach,
wolałabym napisać zdanie na 50 stron, wzorem wuja Williama - choć
zdania mi nie wychodzą, kiedy mam na karku taki nóż, a w sumie to
nożyk, coś bardziej ambicjonalnego, łękotkę zgruchotaną, wolałabym
siedzieć tu i bełkotać bez miary, bełk, bełk, może piwo, alkohol lekki
do tej herbaty i kawy, ach, pęka śledziona, żołądek, cóż za jałowe móżdżenie,
całą noc będę siedzieć na kocyku i ruszać ręką tak długo aż mnie zmiecie
i zaśpię, już ja wiem - u wszystkich tak się to kończy, ale potem mogą
pozować na męczenników w imię nauki i własnego leserstwa i obnosić się
ze swymi efektownymi ranami w myśleniu spowodowanymi zaciemnieniem
z wycieńczenia i jest zabawa, że ho ho, kiedy jedno z drugim dostanie głupawki,
choć i tak jest postęp w tej mizantropii, bo udało się pokonać lęk i pokazać
fotki panu od fotkowania, jakkolwiek trapią mnie te momenty, kiedy muszę
wywlec flaki, to nie to, co litery, swoja gęba, upozowana w dorsza i kałamarnicę,
teatralnie czarnobiała - i pan mówi, że ja cię kocham za to, że to popełniłaś,
a ja mówię, że w toalecie to było, z potrzeby serca i takie tam - a on, że choć
technicznie beznadziejne, to jednak jakieś - a ja, że technicznie nie potrafię
bo jestem starym karpiem i nie w głowie mi przesłony, kiedy słońce tak jara
na dworze i czas do przodu... i znowu się zgaduję, wyjść czas, bejo, bajonara, ciao.

klepanie...

„Ludzie, którzy tu przyjeżdżają, nie powinni mieć wnętrzności”.
Jądro ciemności, Joseph Conrad

Z tym, jak z pluciem. Z tym, że. Puściła się woda, tym razem nie krew. Kran cieknie,
kap, kap. Śpiewaj. Natłok piosenek, żeby nie szczezły. Ja piję kawę. I kawę, Żeby nie zasnąć. Zaśnięcie - co za różnica, jeden stopień poza światem, trochę dalej
niż tutaj. Telewizor. Dlaczego potrzeba towarzyszenia mu w tym momencie, choć jest
samowystarczalny, dostatecznie wypełniony sylwetkami ludzkimi i nie potrzeba mu do szczęścia gapiów z czerwonych foteli i w ogóle żadnych gapiów. To nie kino nieme - nikomu nie chce się czytać.

Taki był czas wczoraj, że nie dało się potwierdzić jestestwa - flaki na wierzchu,
dziwnie rozpierzchnięte. Pamiętasz, jak te konie w Potopie, ogniste araby, szablą pod brzuch, przez łeb. Klik, klik. Trafiłam do Barcelony, Ania wie, gdzie to, siedzieć w kącie i nie ruszać się. Tylko ręką, żeby zarysować i zaspokoić upośledzenie, potrzebę bohemy. Ona umarła, wybili nam w Powstaniu Warszawskim, w podziemiach, kanałach tych, co winni byli dusze karmić, wyjebali w kosmos młodych tego świata i zostawili resztki. Specjalnie tak. Namówić ich na patriotyczny zryw. Takie to ważne, dziewczęta patrzą, bagnet na broń. I oni bagnet na broń i w pierś, trupi nieba fiolet.

Skamane niebo, jest tak blisko, wciąż mówi się o nim. Tutaj o gwiazdach. Nieznajomość
astronomii nie przeszkadza metaforze w realizowaniu się na tych płaszczyznach.
Kutaj niebo zią, przeczyść oczy - jest tak blisko, teraz, ciężkie od chmur, zwisające
indyczych korali sznurem. Taki jestem samotny, samotny jestem tu, pan Bloom.

A gdyby kogoś zaprosić na kolację, podbiałoobruszony stół i świecokształtne naczynia - to tylko markiza de Sade, upić go winem i przesłuchać ze wszystkich zer. Pozwolić mu popłakać nad ojczyzny ciałem, grzędą samotników, zabłąkanych na bazarze dzieci, zabawiającym się w jatki. A gdyby nikogo nie zapraszać - to tylko teraz, obuchem kołdry oberwać. I ucho też. Składnia jak tłumaczenie z angielskiego, połamana.

Wiem, jak smakuje Amazonka. Banan, wanilia, mięta.
Jakoś lepiej, od zarania dziejów. This is the end,
musisz używać wszystkich naczyń na raz? Erna powiesiła się na telefonie.
Musisz używać wszystkich narkotyków na raz? Ja jestem przeciw, jestem czysty w tym prozaicznym sensie - profetycznym zakręceniu. Drugs, bigos, logos - ya, dada bear?
Killa, killa, spójrz na to, co u góry, boskie, cudne, firnamentalne.
Banan, wanilia, mięta, sperma. Coś, w czym się po kostki obgryzione staje.

Leżę na łące, tylna kieszeń spodni wypchana, to chyba krewetki, pierwsze co udało
się zgarnąć za sklepu. Fetyszystyczne dewocjonalia,

!związki i przeznaczenia!
Wrażenie łączenia się wątków - przemożne. Zaczęło się od artykułu o Komedzie w jakimś
majoweekendowym dodatku do Wyborczej - był tam motyw z Lenicą, szalonym, imprezowym
młodzieńcem, bujającym sie po warszawskich barach. Wczoraj u Kałużynskiego znowu
o nim napomykanie. I jeszcze Tymański w Machinie, bezkompromisowy kawalarz. I potem na stanie pojawia się Kattorna - to Komedowa kobieta ściąga młodego Stańkę z Krakowa, chłopak ma 17 lat, geniusz muzyczny i niskie poczucie własnej wartości z racji swojej nieładności (nie wiem na jakiej to podstawie - dzisiaj jego żółwiowata, zasuszona aparycja jest jak najbardziej godna uwagi). Kumplują się - kulawy laryngolog Krzysztof z nieładnym Tomkiem. No i Tymański chami się jazzowo, pogrywa z Trzaską.
I nagrywa w kontrze do Krzysztofa niegdyś Trzcińskiego płytę Asthmatic.
Miłosć Asthmatic, Komeda Astigmatic, Niemen Enigmatic.
Schizokakofonie.
I nie potrafię przez to wszystko wejść w odpowiednie fale muzyczne, dryfując od jednego portu do drugiego, przez japońskich awangardzistów, polskich jazzmanów i amerykańskie ambienty, w nieznane.

Możeby jakiś film napocząć? - ale nie, nie. Nie teraz.

Bo Kałużyński jeszcze o kumplu Lenicy - Borowczyku, tnącym taśmy filmowe na malutkie
kawałeczki i sklejającemu dla zachowania dynamiki obrazów, na nowo - a potem tępiącemu niesfornego krytyka z latarką dolepioną do długopisa piszącego bieżące sprawozdanie z filmu za brak szacunku do dzieła, niemożnoścd skoncentrowania się i chwytania niuansów.

Myślę o Ulissesie, och jak myślę, tęsknię wręcz za mydlaną kieszenią Henryka Kwiatka i przetłuszczonym papierem spowijającym świeże nerki.
Wszystko zlewa się w kałużę kawy i śliny, zapachy są różne.

Nie potrafię znaleźć muzyki, czytam, sto rzeczy naraz o stu wykonawcach, znajdują się różne deszczowe szpikulce. Pasjami aplikowane i przerabiane. Immolate Yourself, Telefon Tel Aviv - no przyznam, że złapałam się na opis. Jeden z twórców tej formacji zginął/zabił się, jak Jeff B., tonąc. Nie wnikam i nie śledzę, smakuję tylko
ten dziwny mood, wypływający z nagrań ludzi, którzy w niespodziewany sposób ewakuowali się z tego świata. Nie wiem, czy płyta jest dobra, po prostu chce mi się jej słuchać. Z Mykietynem. Japonią narkotyków, od których boli serce. Chłeptać dźwięki do porzygania, jedne za drugimi, gdyż tak się godzi w tym momencie.

She said destroy, mówisz pan, jak Hitler nasz kraj. A Hitler też się powtarza, w tym sekwencjonizmie nie ma litości dla żadnego - najpierw świętuje swoje urodziny dzień przed moimi, potem w Pradze, w kamiennym domu przy rynku czarne sale poświęcone tym 70 tysiącom potencjalnych artystów-schizofreników, witkacowskich obłąkanych - których uśmiercił masowo nim Papież zaoponował - a potem dyskretnie eksterminował w szpitalach. Ów Hitler, fan mydlanych filmów, który dzisiaj pewnie byłby jednym z miliona konsumentów kiepskiej publicznej telewizji, wcale nie znający Wagnera, miękki kwiatuszek na łonie lateksowej rzeszy - przebiega z czeskiej Pragi w gąszcz Kałużyńskich anegdot i znowu, poczucie powtarzalności. Postmodernistyczna modularność świata, ale wcale nie taka oczywista, choć oparta na powtarzających się motywach. Te drobne zmiany - gotyckie katedry dzisiaj szare, niegdyś białe, teraz jest północ, choć Śląsk wciąż na południu.
Klepanie...