środa, marca 11

notatka

Typowe to. Niewyspanie, jak stąd na Alaskę, a próbowałam! Plakat wciąga,
wciągają kwiaty (co to tutaj, na obudowie i w okolicach róż sześć, żonkil
i tulipan, prężą się).
-Bo widać na tym drzewie, że wiszą kropelki wody - mówi Mama.

[Co tutaj robisz, śnieg z deszczem na spółkę, pokrywają kotki-bazie,
mróz utwardza ich puszyste futerka, idzie lód. Jakiś saksofon, jak
zwykle w takich momentach, na opustoszałej, mentalnej ulicy, po której
snujesz się w marynarce w kratę, z futerałem na ramieniu.
Dźwięk ląduje miękko pomiędzy kratkami ściekowymi, z kryształowym trzaskiem.]

(Okienka próżnych piwnic majaczą podejrzanie kolorowymi światełkami
i kiedy mijasz je, ciskają w ciebie pozorami gwaru i przytłumionych
głosów. Być może to szum pasiastych tapet, buduarowych szeptów,
kontuarowych, ladowych pogadanek o życiu, pomiędzy wszystkimi barmanami
świata. Zapach mango. Smak mango. Coraz większymi skrzydłami w chodnik,
wsiąka miękki, gruby śnieg.
Pomiędzy przykurczonymi łopatkami strużka wody, gnębiąca skórę, rwąca.)

[W butach bez nazwy, pod czerwonym niebem, z okiem przyłożonym do binokla.
Po pas nurzając się w gładkiej mgle; brodząc w mętnych pływach.
Nietrzeźwy, rozbrajający uśmiech na twarzy, w kałużach widzisz, jak drży.
Niewyspany, szybki wid, lot na księżycimarsa, z tej stacji, pierwszej z brzegu,
jedynej właściwej. Nieświadomy, przespany po omacku, jak każde poprzednie
sześć godzin każdej poprzedniej nocy.]

W kubku kawy tonie zwątpienie i drzwi uchylają się triumfalnie, popychane kolanem
przez Tą, która niesie tacę ze śniadaniem i zawiaduje wszystkimi okolicznymi
stacyjkami i postojami.

-Tak wiem, że nie chce ci się wyjść- mówi - Znowu pojawiła się zima, nie znosisz
zimnych płatków, uderzeń wiatru, nie możesz wstać, rano ani wieczorem. Wyspać się
na tyle, żeby nie spać na jawie.
*(ale czy to w ogóle ma sens - na jawie być trzeźwym
i rozumieć świat, pojmować go, przyjmować na karoserię kolejne wgniecenia)*
-Tak wiem, dosyć masz już tego blatu i krzesełka, obrazków, krzesanych na znak palcami pstryknięcia, z automatu wyobraźni wypluwanych jeden po drugim, bez umiaru, z dziwną, odciążającą ciało mocą. Teraz tylko dziesięć minut Ci zostało, do autobusu i innych zdarzeń, zupełnie dzisiaj zbędnych. Nie zabawiaj się ze mną w kotka i myszkę - groźnie marszczy brwi i wbija we mnie nieco opętańczy wzrok, gładząc powoli oparcie kanapy. -Jeżeli chodzi o zasady ugody, które chciałabyś zaimplantować pomiędzy dwie głowy (a nie jedną),
to sprawa ma się dosyć lewo - spójrz na świat, wszystkich ludzi, którym wmawia się energię, której nie posiedli i nie powinni posiadać - złoto napojów energetycznych, stopsen, stopzło, stopcień. Biegają po ulicy, jak wściekli, ktoś wmówił im, że siedzieć, znaczy nie żyć. Że rozmawiać, znaczy robić interesy. Jaki w tym twój interes? Siadasz, jak oni wszyscy i nerwowo poruszasz dłońmi, łamiąc takty na kolanach. Wyjść, stąd, wyjść, nie męczyć się tak, to to tak, to to tak.

(Porywający jednak nieco ten wiatr północny, łamiący kości, ciskający błyskawicami. Wmawia, utwierdza w przekonaniu wszelki pęd, za plecy łapiąc i popychając spóźnione wszędzie i permanentnie zwłoki, pozbawione usprawiedliwienia i zwolnienia.)

[Bo ja proszę pani, nie choruję, nie tak, żeby lekarz mógł się tutaj w czymkolwiek odnaleźć. Nie chcę tych fałszywych papierków sugerujących przechodzenie żółtaczkigrypytyfusu, wyrozumiałych spojrzeń, wspierających kłamstwa "tak biedactwo, chore, tak biedactwo zwolnione". Bo ja proszę pani jestem prawdziwym neurotykiem, takim z płaszczem gumowym, na poły filcowym, z zerwanymi szmatkami parasola odrutowanego, jak szczęka boksera i mnie to nie interesuje, że teraz oberwę. Bo pragnę oberwać. Stryczkiem w nos, w tych bezpiecznych czasach, w których ludzie
umierają w głodu i po dworcu wciąż wędruje chudy, zarośnięty żebrak w kwiecistej spódnicy. Bo ja jestem tym prawdziwym, któremu życie wydaje się zbyt mało ożywione, tym który wolałby jednak spać całymi dniami, bo sny ma szalone, takie, jakie się błyskawicznie zapomina, żeby nie żałować przebudzenia.]

-Ach, wciskasz mi lisie, śnieżny kit pomiędzy zęby, wijąc się zapamiętale, pomiędzy dostępnymi sobie słowami, parującymi w zagotowanej puli. Wciskasz mi w ręce, bezwartościowe banknoty pozornie analitycznych prób rejestrowania świata, pod postacią szkicownika. Ale naśmiewasz się i swędzą cię dziąsła. Ktoś tu ma zbyt wiele wolnego, żeby móc się powstrzymać i oprzeć, żeby móc łokciami sięgnąć parapetu i odsłonić firankę, faszystowski relikt zbrodni i przystawania. Jeszcze dziesięć minut, piękne, tłuste dziesięć.

(Wymyślanie konstelacji tych, doskwiera mi. Macam je suchymi dłońmi trochę tak, jak maca się ląd, po długiej kąpieli we wzburzonej wodzie. Wymyślanie form i foremek, post-produkcja, przerażenie tym, jak wiele można zrobić w ciągu jednego dnia i jak bardzo może być to bezwartościowe, o ile nie zacznie się samemu sobie wmawiać potrzeb i nadinterpretacji.)

[Nie kłam.]