poniedziałek, marca 30

pocztówka z kwefem

Przed wszystkim zimnem, które było spadło z nieba w te noce, kiedy wydawało się było, że jedyne, co zdoła zabić smutek, kryje się w szpikulcowatych ramionach gwiazd, sypiących się w nieskończoność w podłogę usłaną włosami. To, że kierowało duszą coś, czego nie sposób uchwycić i zapisać, pomimo wielu tysięcy prób ubrania papieru w litery, determinowało przechodzenie dalej. I krzyczało się, żeby przestali się bić, bo nie wolno, w razach były łzy, niemożliwe do starcia, były rzeczy nie mieszczące się w zeszytach i książkach, choć zachodziły próby, jedne za drugimi. W ciemność, w światło; modlitwy długo na kolanach, ale choćby klęczeć w bezosobowej ciemności wiele godzin, a nawet leżeć twarzą do ziemi i stygnąć – zatracanie się w chłodzie klepek, ucieczką tylko od tych zawiesin, które wiele lat po, spadały jeszcze niespodziewanie i wieszały za ramiona, gdzieś w okolicach sznura na pranie.

Pranie ciężkie od wilgoci, pełznące ku posłaniu, jak roślina, ku światłu, ku Twoim dziecięcym snom, wściekłe jak piwnica pełna stworów, które wychodzą z ukrycia, kiedy tylko się odwrócisz i biegną za Tobą, kiedy wyjmujesz z drewnianej skrzyni kiełkujące, ciemne kartofle. Pędy wyciągają się ku Tobie i z cienistego kąta wynika głos, ale już nie słuchasz, już jesteś na schodach, biegnąc w górę, w okolice utraty tchu i świadomości. Nie patrząc za siebie.

Och jak bało się tego korytarza, półpiętra, zielonej łazienki, do której trzeba było schodzić w dół i czekać aż spadną rosy i mgły całego życia, schodzić na palcach, powoli, w uświęconym czujnością milczeniu. W dolinę istnienia, kiedyś mającego tutaj miejsce a potem obumarłego, złupionego z kolejnych członków, ograniczonego do małej, jesiennej rodziny.

Ty jesteś. Uśmiecha się cień, jak mara serca na katafalku, uśmiecha się – on stał nade mną, kiedy spałam sama w pokoju pełnym książek. I czułam, że wpatruje się swoimi bezcielesnymi oczyma i drżącymi rękoma pokazuje, że przeszedł i nie ma już powrotu. Nie zdążyliśmy się nawet poznać, wyłączyszy te chwile na zdjęciach, kiedy spoglądam uśmiechnięta z jego kolan i chwile, kiedy błądził po omacku przez własny dom. Jak straszliwe strachy niósł ze sobą, idąc tak, wyłaniając się znienacka z ciemności - i uświadamiając mi, że już się nie porozumiemy, choć dorosłam do chwili rozmowy. Mówił rzeczy wyjęte z przeszłości i wołał matkę, dawno straconą po innej stronie, tą, która rysowała piękne kwiaty w pamiętnikach i przekazała nam przez niego to, co stanowić będzie esencję krótkowzrocznych ludzkich żywotów. Szkicowniki. Tą która czytała książki jeszcze późno wieczorem, kiedy już uporała się z wszystkimi domowymi pracami i uczyła ich, by robili to samo, nawet, kiedy nie będą mieli już siły, bo jest ponad nami coś większego niż wszelka praca do upadłego, coś co targa w górę dzieci swoje.

A ja spałam latem w jego pokoju, po tym, jak już odszedł, zostawił nas i wiele razy potem sprawiał jeszcze, że płakałam przechodząc obok cmentarza cierpiąc nieznajomość i utratę szansy. A on gubił się w mieście, które znał od samej podszewki dzieciństwa i wracał, jak z wojny, jak z tej wojny, 60 lat temu, równie poraniony i nie z tego świata.

A lampa chwiała się nad kołyską z czerwono - białych kafli i pamiętam, że krzyczałaś trochę tego dnia, kiedy przewróciłam się ze strachu sprawiając, że zmuszono maszynę do zapisywania na długim arkuszu fal mózgowych małej dziewczynki podtopionej dźwiękiem nie do wytrzymania, choć ciągle w granicach przyzwoitości.
By zmiatać kotom spod stóp kurze tego podwórka i zapamiętale walcować, choć lochy dawno już się zapadły i pozostały tylko te udrinczone piosenki, których nie znoszę śpiewać, choć tak wiele w nich ukrytych znaczeń i przepakowanych metafor.

Teraz chcę wyjść, proszę Państwa, chcę być tym małym liściem, spod podeszew się dobywającym w nieskończoności rozkładów i składów.

Dlaczego bowiem nie utylizujemy ludzkich ciał, dlaczego mięso przez nie stanowione grzebiemy w ziemi, tyle materiału, tyle paszy dla zwierząt, gubiąc bezpowrotnie pod pozorami świętości – choć przeklęliśmy te powłoki i wyrzec się ich staramy, wyznając nieśmiertelne dusze? I dlaczego wisząc teraz głową w dół, trochę z łóżka, trochę z krzesła, widzę za biurkiem niedopalone piwo i słyszę szczęk butelek, wygryzających dzury w nie mojej, a tak bliskiej memu sercu świadomości?

Czy gdyby zesłano grom, pogrom z jasnego nieba i gdyby wreszcie udało się zabezpieczyć wszystkie tyły przed sączeniem się i jątrzeniem, wypalając rany gorącym zadośćuczynieniem, byłby się stał pokój i światłość w miejscu niepoświęconym? Kulawym nogom, przebacz, że wyszły za daleko, nie jestem słońcem, żeby kręcić się wokół jednej ości.

Leżeć woli na marach i zapominać się, w paprocie biec rankiem, zbyt wczesnym bo zdążyć się obudzić, z ciemną kreską błota na policzku i stracić wszystko albo wiele. Licho nie śpi, licho nie śpi, zamknij okna, nie czekaj, licho nie śpi, mści się tylko, biorąc w dłonie amforę z ciekłymi ramionami gwiazd i tłuką się chłopcy na przedmieściach życia pełnego wątpiącego głosu, głosu który ustawił cię na pozycji 1:0 dla tych, których nie znasz, dla przeszłości i czystek etnicznych na płaszczyznach międzynarodowych, wszytych vanitasem w mózg.

A dłonie kładzie beztroskie na galaretowato lśniących półkulach radości.

Ach Panno Świetna, nie bronisz żadnej bramy, tutaj drzwi są zawsze otwarte, tutaj jest dzieciństwo, niemożliwe do opisania, zielonkawa poświata ze szpary, pomiędzy tym co tam zostawione, niemożliwe do sfinalizowania, porzucone w jakimś dziwnym momencie. I śmiech i śmiech, z nieśmiałych łez, przychodzi nie wiedzieć czemu.

Tak, ale czy wiesz, dlaczego do ciebie przychodziłem, dlaczego wszystkie euforie i przemyty wrażeń nie zdołały przebić całej prawdy, jaką tylko udało się mi zdobyć i przehuśtać między słowami? Przeczekiwanie kolejnych miesięcy, byle tylko nie stracić kolejnej rundy przechodzenia; krzyżowanie sił, pomimo praktykowanego wypierania się gdzieś wśród kiwających głowami kłosów zbóż.

Tak, ale czy wiesz, po co było to wszystko, to na co teraz nie mogę zdążyć, bo ręce mam za krótkie, by sięgnąć klamki i przymknąć, bo przeciąg.
Targa świtem błotnistych kolein, pewien ranek pozbawiony daty, kiedy w małym okienku tliła się biała plucha i szczęście spało tam, gdzie powinno było spać zawsze – zawsze przed ale i już po wszystkim.





_______________________________________________________________________________
A może powoli z pokornym wyciem zacząć już zmierzać
Tam, gdzie nie ma na co czekać,
Do lasu omszałego, ciepłego,
Zmiecionego do czysta, gdzie gdybyś chciała zdychać,
Głowę położyć da się na pniu i kamieniu
I krzyczeć długo
W stęchłe ucho gramofonu
Które nic słyszy.
-------------------------------------------------------------------------------

niedziela, marca 29

Hell... - pocztówka olinkowana.

Z racji faktu, że przed chwilą miałam przyjemność wreszcie, po latach, zobaczyć od początku do końca film Helvetica i teraz, wygrzewając się przy melodiach Ennio Morricone (chwilowo nie przy Leningradzie, jakkolwiek trudno się powstrzymać od słuchania tego diabelstwa, Panie Szymonie), trawię pozbierane w trakcie prace osób, które wypowiadały się na temat legendarnego kroju i w ramach dzielenia się swymi dobrami wrzucam tu kilka linków. Pewnie, jak zwykle, wszyscy oprócz mnie mieli już do czynienia z tymi projektantami (dobra, dobra, Spiekermann był znany), ale pogodziłam się z tym faktem i teraz cieszę się nimi od nowa. Ostatni link to pdf książki Vignellego, nie wiem jeszcze dokładnie, czy dobra, ale ładnie wygląda, więc załączam na wszelki wypadek.

sTUDIO nORM
THe eXPERIMENTAL jET SEt
Erik Spiekermann
Paula Scher
MASSIMO VIGNELLI - CANON

:edycik:
na rano piosenkę dedykowaną (chyba godzina się zmieniła ;) - jakoś nie zauważyłam, że należy przestawić zegary...ale w dwóch komputerach się przesunęła, zatem zdaje się, że coś jest na rzeczy). Uzupełnienie riserczu projektowego na naszym blogu. InDesign i tyle.

wtorek, marca 24

środa, marca 18

blik.blik.

-Hej, stary, kurwa stary, jadę po nią, będę pod jej klatką o 14.30, trochę bez sensu, wiem, o 12 kończy szkołę, ja pierdole, czekać muszę, ale co zrobić, kurwa, kiedy tak jest.
-A pod szkołę jej podjechać nie możesz? Czas trochę marnujesz, jeździsz, tam i tam, stary!
Przecie szkołę ma niedaleko pewnikiem, podejść byś po nią mógł.
-Wiesz, stary, ale nie wiem, gdzie ona do chuja zapierdala. Budę masz gdzieś na Stroszku, to tak jakbyś się w Nowym Jorku laski chciał doszukać, ochujeć można.

(supermarket, którego nazwy nie pamiętam, bo ma tak kiepskie logo, że zapomina się je natychmiast po zobaczeniu, dwóch młodych chłopców w bluzach z najki)
++
Dziwne miasto. Wystraszeni osiemnastoletni gliniarze chodzący trójkami, kolesie w land cruiserach, patrzący na ulice jak na swoją własność, faceci pod pocztą handlujący impulsami z kart telefonicznych, ludzie objuczeni naczyniami, łysi małolaci w szerokich spodniach ze wzrokiem potulnie wbitym w ziemię, jakby uprawiali jakąś nieśmiałą franciszkańską odmianę gangsta, panny z gołymi brzuchami, na niebotycznych i chwiejnych obcasach, przechadzające się główną ulicą niczym po missświatowym wybiegu, romańsko-słowiańska mieszanka urody, oszpecona burdelowym makijażem, chłopska nieśmiałość w rewiowych kostiumach i wrażenie, że wszyscy coś udają, że naśladują własne wyobrażenia o świecie, który jest gdzie indziej.
(A. Stasiuk, Jadąc do Babadag, s.152)
++
- Pogoniłabym cię, ale zbiera się na strach. Po chodniku wiruje śnieg, po parkiecie, jak w tańcu na lodzie z gwiazdami, zapierdala zimny, skamieniały pociąg. Dokąd, dokąd? - tam chciałabym teraz siedzieć, patrzeć na siebie przez okno, jak oddalam się, mały szklisty punkt na styku krajobrazów, z łokciami opartymi o zimną, wpijającą się w ciało barierkę.
Suche badyle szumią, kiedy po zmroku przechodzę przez przejazd kolejowy. Za każdym razem odnoszę wrażenie, że ktoś stoi za krzakiem, że niemal stuprocentową można mieć pewność, co do zaczajonych między gałęziami twarzy.
W dole jest chłodniej.
Rano, kiedy zimne podmuchy przelatują wzdłuż nasypu, młodzi chodzą tam przed szkołą palić fajki i wypijać błyskawiczne browary (te od których chłopaki leżeli kiedyś pod szkołą, tak zupełnie, totalnie schlani, że nigdy w moim wtedy jeszcze 14-letnim życiu, nie widziałam takiego pogromu). W dole kiedyś jeździł pociąg i jeżeli przejdziesz się w głąb, wzdłuż nasypu kolejowego, czasem natrafisz na pozostałości podkładów, zakryte grubą warstwą śmieci, gromadzonych tu przez te kilka lat, od kiedy zlikwidowano dolną linię kolejową.
I wiesz, to takie dosyć pojebane, że wciąż pamiętam swoje małe buciki u stóp biało-czerwonego szlabanu. Wczesna podstawówka, ani chybi, przypomina się i domaga uwagi.
Ciężko cofać się aż tam - w tych okolicach jest zupełnie jasno, wszystko wyblakło od słońca i czasu, od lat, które minęły i bezpowrotnie oddzieliły mnie od tamtych czasów. Tylko kilka małych karteczek post-it, wlepionych w głębi, zakamuflowanych w odmętach mózgu, zawiera ubogie informacje o wydarzeniach minionych, na przykład człowieku, który osiedlił się na strychu szkoły – jakimś inżynierze wyrzuconym przez żonę z domu, rozwiedzionym i nieszczęśliwym. Podobno włamał się któregoś dnia do swojej dawnej szkoły podstawowej (a naszej ówczesnej), z torbą pełną ubrań i odrobiną prowiantu, wszedł na samą górę i otwarł drzwiczki, sobie tylko znanym sposobem. Niektórzy mówili, że miał klucz, dorobiony jeszcze w czasach, kiedy wkradał się tu z kolegami, żeby w ukryciu popijać wino i dyskutować na różne bardzo poważne tematy. Kiedyś młodzi byli inni – nie chowali się z telefonami komórkowymi w szafach sal biologicznych, wciśnięci pomiędzy słoiki z preparatami, żeby przez całą lekcję wysyłać nauczycielce głuche sygnały i dezorganizować w ten sposób lekcje.
Inżynier był z tego starego, dobrego pokolenia, nauczonego posłuszeństwa, wychowanego na starych zasadach, nietkniętego jeszcze czarną zaćmą Internetu, co to dyskutowało i walczyło.
Widział wszystko bardzo dobrze – tego dnia, kiedy żona wyrzucała jego ubrania i książki przez balkon, poczuł się bardzo nieszczęśliwy, bo przecież nie zrobił jej nic złego – i to nie on, lecz ona, ukrywała w szafie jakiegoś blondasa…a właściwie, to wcale nie ukrywała, tylko eksponowała w pokoju jadalnym, sypialnym, na mieście i w kościele. W pewnym momencie zabrakło miejsca dla nich trojga i ona, wraz z tym blond bandytą, zdecydowała, że jednak to dla inżyniera zabraknie w układzie miejsca – że to on jest najsłabszym ogniwem i że ją bardzo denerwuje. Kiedy to usłyszał, poczuł, że łamie się w nim serce i chyba coś jeszcze, czego nie potrafił dokładnie zlokalizować, bo żaden podręcznik anatomii nie ujmował istnienia tego istotnego szczegółu w schematach przedstawiających układy ludzkiego organizmu. Zapragnął cofnąć się do czasów, kiedy przybiegał z małym plecakiem do szkoły i z pasją rozwiązywał zadania matematyczne, pod okiem dobrej pani nauczycielki.
Niemal słyszał szelest fartucha kuchennego swojej matki i wtulał się w niego, chłonąc zapach ciepła. Teraz takiego ciepła raczej już nie uświadczysz, bo wygolone na duszy panny, czytają raczej inne rzeczy, niż takie matki i bynajmniej niezbyt często zastanawiają się w wieku 19 lat, czy czas już na dzieci i kuchnie. Czas dzieci i kuchni minął, dlatego żona wyrzuciła inżyniera, rujnując mu całe, nieźle poukładane inżynierskie życie.
Wrócił więc do szkoły, zakładając, że widocznie jakieś luki w podstawowej edukacji, uniemożliwiły mu przystosowanie się do tego pachnącego pleśnią, wyfiokowanego świata i to dlatego, że wieku lat 8 dostał pałkę z przyrody czy biologii, spowodowało, że przeoczył istnienie jakiegoś szczególnego hormonu, synapsy energetycznej odpowiedzialnej za stałość.
Umościł sobie posłanie na stosie starych zeszytów.
Nocami wymykał się w poszukiwaniu pożywienia – w dzień siedział u góry, między robactwem, szkolnymi aktami i zwałami starych krzesełek. To było takie piętro bez klas – dostać można było się tylko małymi, zawsze zamkniętymi, żółtymi drzwiczkami.
Kiedy już byliśmy starsi a ósme klasy wyszły ze szkoły, wspinaliśmy się po schodach i siedzieliśmy u stóp tego maleńkiego wejścia. A potem dowiedziałam się o inżynierze i przyszło mi do głowy, że mógł siedzieć, z głową tuż przy dziurce od klucza – i podsłuchiwać nasze rozmowy, podkradać wyznania. Że inżynier wie już o nas wszystko. I przestraszyłam się. Ale wyprowadzili go, przyszli z policją i powiedzieli, że ma wychodzić, nie ukrywać się na strychu, jak jakiś sztubak. Że strych nie ma skrzynki pocztowej, więc nie przyjdą tam pozwy rozwodowe i inne rzeczy, które koniecznie trzeba odbierać i czytać. I że nie można się tak, w wieku podeszłym uchylać od świata i odpowiedzialności. Że jak się czegoś nie chce – to mówi się natychmiast – nie chcę – i nie roztrząsa problemu metodami nerwowo-ucieczkowymi. Miał napisać pismo, że nie chce już tej żony, tak samo, jak ona nie chce jego i pożegnać się ze swoimi dwudziestoma latami spędzonymi u jej boku, tak samo, jak ona pożegnała się z nim, wybierając jakieś inne, niezrozumiałe dla niego boki (zboczona!).
Bez telefonu pan tu siedzi, bez światła - tak podobno powiedział policjant - Nie lepiej to do ludzi wrócić, życie kontynuować w warunkach humanitarnych?, tak mówił, a inżynier milczał, przerażony ilością twarzy, które świeciły naprzeciwko jego twarzy i domagały się uwagi. Nie rozumieli, że on, zwyczajem istot pierwotnych, nie mając w pobliżu żadnych mocniejszych katakumb, zaszył się w ciemnościach, żeby wrócić do łona tej, która wydała go na świat. Lizać grzyby na ścianach dzieciństwa, wchodzić w słoneczne, letnie halucynacje, którym oddawał się z zachwytem jako chłopiec dziewięcioletni, błądząc po porośniętym krzakami podwórku z zmiętym egzemplarzem jakiejś, porośniętej dużym drukiem książki.

No, jak patrzysz, mały, to się woła o pomstę do nieba. Wyglądasz, jakbyś miał ochotę na litrowy karton ciepłego mleka i kołdrę pikowaną przez babcię, steranymi, pooranymi zmarszczkami i bliznami, palcami, ciepłymi jak chleb, słodkimi, jak miód. Palcami odległymi od nas, jak czasy o których przeczytałeś na różnych stronach w różnych książkach i pracach naukowych - i o których dobrze wiesz, że istniały tylko we fragmentach – już od samego swojego zarania wymyślone i podrysowane kawałkami sangwiny przez zmyślnych, niezadowolonych z wadliwej konstrukcji wspomnień, autorów. Dobrze, nie będę opowiadała więcej o tym przedwcześnie posiwiałym człowieku, którego zabrali nauczyciele i policjanci. Dobrze, dowiesz się, że zakończenie było dobre - zniknął na długie lata, zaraz po tej eksmisji, by zarastać zarostem w Chile i Patagonii, z plecakiem przylepionym do pleców, z aparatem fotograficznym. Zwisał wielokroć na parcianym pasku z gałęzi drzew i z góry śledził, nieświadomych swojej obecności pogromców ludzi i zwierząt, drących maczetami zarośla.
No nie patrz tak na mnie, maślanym wzrokiem – też lubię te historie, pachnące potem i krwią, gęste od jaskiń i piwnic, z włosami całymi w pajęczynie i ogniskowym dymie. To była wczesna podstawówka, zupełny zawał serca, nie wiedziałam co myśleć, kiedy patrzyliśmy przez okno, jak go wyprowadzają.
++

(.)

permanentny rizyrcz vol.2



















(rano jest, nie wypisuję, co należy do kogo, zainteresowanym iformacji udzielę ;);
tak mniej więcej prezentuje się stan umysłu przeciętnego studenta, porwałam różneobrazki z różych miejsc a teraz kicham i autobus i zadysz, zadysz, zadysz...)

poniedziałek, marca 16

ciasteczka







Vol.150309circa00:30(V/A)

Niewidzialna dłoń wlała mi wodę do ucha, podskakiwanie, przełykanie – wszystko na nic. Cierpię w milczeniu i ciemnościach. Na dworze jakiś potężny smog, przejście tego, w drodze powrotnej z Knosałystr., było niemal niewykonalne. Dusiołki z kominów, zarzucające na gardło pętle z CO2, nie mogły przepuścić okazji i zabawiały się - gromko poświstując - ze wszystkimi przechodniami w ten brutalny sposób. Na szczęście zima się kończy i wkrótce dym pójdzie w niepamięć (a CO2 w pięty nam wszystkim).
Ale nie o tym być miało.
Podczas mycia podłogi, jak zwykle w momentach wykonywania czynności średnio potrzebnych i jednostajnych, zaczęły spływać z sufitu sceny z The Doors, uwielbianego przeze mnie widowiska.
Z racji, że nie chcę się znudzić i opatrzeć - staram się organizować seanse w dłuższych odstępach czasu, żeby zdążyć zapomnieć, o co właściwie chodziło i móc za każdym razem, po przedszkolaczemu, na nowo cieszyć się tą ładną opowiastką, która zawsze wprowadza niepowtarzalny nastrój.

Teraz głos w tle - wielki Pan Romantyk recytuje swoje poezje, niepokalanie urżnięty – a jego kapela przygrywa w tle.

Jesteśmy już na pustyni?
Tak, to chyba pustynia. Żółte kamienie i zszarzałe od słońca kikuty kaktusów – kilkugodzinny trans – błąkający się między wydmami nawiedzeni goście – ich cienie ciągnące się na całej, niezmierzonej długości. Gdyby ta kraina istniała, moglibyśmy poczuć się, jak u siebie w domu. Gdyby ta utopia była możliwa – a bajka, zamiast chwilę, trwała wiecznie – moglibyśmy zanurzyć się w wilgotnej szczelinie, która połknęła słońce.
(
Hey Morrison! Fuck 'em, it's great.
It's non-linear, poetic, it's what Godard stands for.
)
Leżymy w trawie. Nie ma zimy, w szczelinie śnieg jest ciepły, łzy są słodkie, zlizywane z policzków przez łagodne języki ognia, który nie parzy, tylko lekko ogrzewa.

W szczelinie słowa nie mają znaczenia, bo wszystko, co się dzieje, jest dobre. Val Kilmer vel Jim, wygląda jak satyr, z rozchylonymi wargami, nieświadomie obnażając zęby, jak zwierzę, głodny i zaintrygowany tym, co niewidoczne. Przeczuwa. Próbuje dotknąć. Wściekle usiłuje przerwać błonę dzielącą go od nieosiągalnego. Drapie tak długo aż natrafia na spiralną zjeżdżalnię. I spływa w dół.
Uch, moment, kiedy na imprezie u Warhola natrafia na Nico.
Uch, co za brud, co za żywotność i zły zbieg okoliczności.
(
- Come on, Jim, this isn't our scene. These people are vampires.
Come on, let's make the myths. Remember?
)
A potem sam Andy, szczyt spedalenia, szczyt nawiedzenia, księżniczka wenecka, pozbawiona okularów ciota z plaży w Lubiewie!
I skok kilka klatek niżej, do pokoju, w którym pije się krew ze złotych pucharów, pomiędzy czternastowiecznymi księgami, z Panną podejrzanej proweniencji, coś jak seks w masońskiej loży przykrytej bizonią skórą, w obłokach delikatnego, białego proszku…I jeszcze szybciej, coraz szybciej w dół, szalonym kolażem koncertów i bekstejdżów, scen domowych i szaleństw nocnych…na śmierć ad1971.

Jak tu teraz nie śnić o Jaszczurach...

piątek, marca 13

notatki z filozoficznej apokalipsy (nie - małej) ;)

Sokrates nie pisał, tylko rozmawiał. Nie pisał programowo. Pochwałę słowa żywego, mówionego, a potępienie słowa pisanego wygłasza we Fajdrosie. Opowiada tam legendę o bogu egipskim Teucie, który wynalazł wiele sztuk i umiejętności, a m.in. sztukę pisania, i uczył ich króla Tamuza, ażeby to rozpowszechnił je w kraju.
"Kiedy doszli do liter, powiedział Teut do Tamuza: Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem ku pomocy pamięci i mądrości. A ten mu na to: Teucie, mistrzu najdoskonalszy, jeden potrafi płodzić to, co do sztuki należy, a drugi potrafi ocenić, na co się to może przydać i w czym zaszkodzić tym, którzy się znają daną sztuką posługiwać. Tak też i teraz: ty jesteś ojcem liter, zatem przez dobre serce dla nich przypisałeś im wartość wprost przeciwną tej, którą ona posiadają naprawdę. Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego nauczy, przestanie ćwiczyć pamięć; zaufawszy pismu będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, z odcisków obcych, a nie z własnego wnętrza, z samego siebie. Więc to nie jest lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypomnienie sobie."
i dalej:
"... Jest w piśmie coś bardzo niebezpiecznego, i w tym jest ono rzeczywiście podobne do sztuki malarskiej. Toż i jej twory stoją przed tobą jak żywe, ale jeśli kiedy zapytasz je o co, wtedy bardzo uroczyście milczą. Tak samo słowa pisane: zdaje ci się, że one myślą to, co mówią, ale jeżeli zapytasz je o coś, żeby lepiej zrozumieć to, o czym mówią, one wciąż tylko jedno wskazują, zawsze jedno i to samo."

(...)
Protagoras próbuje udowodnić Sokratesowi, że podobne słowa jak np. sprawiedliwość znaczy to samo, co zbożność, jednak Sokrates na taką procedurę się nie zgadza. On szuka słowa "najsilniejszego", dla każdej rzeczy jednego i jedynego, "logos erromenestatos", które jest obrazem rzeczywistości i prawdy, a nie konwencjonalnym znakiem.
"Czy nie potrzeba - mówi w Fajdrosie - jeśli mowa ma być dobra i piękna, żeby umysł autora znał prawdę o tym, o czym autor zamierza mówić?". A kiedy Fajdros powołując się na sofistów i retorów, zauważa, że "kto chce być kiedyś mówcą temu nie potrzeba wiedzieć, co jest rzeczywiście sprawiedliwe, ale tylko, co tłum za sprawiedliwe uważa, tłum przecież będzie sądził..."

Sokrates zbija ten pogląd i zmusza Fajdrosa do przyznania, że
"sztuka wymowy u takiego, co prawdy nie zna, a żyje tylko opinią (doksa), to nie będzie żadna sztuka, tylko śmiech".

Znaleźć znaczenie słowa to dotrzeć do rzeczywistości, do której inaczej, jego zdaniem, dotrzeć nie można. Wiedzieć, czym jest dana rzecz, to znaczy móc powiedzieć, czym ona jest.

źródła

środa, marca 11

notatka

Typowe to. Niewyspanie, jak stąd na Alaskę, a próbowałam! Plakat wciąga,
wciągają kwiaty (co to tutaj, na obudowie i w okolicach róż sześć, żonkil
i tulipan, prężą się).
-Bo widać na tym drzewie, że wiszą kropelki wody - mówi Mama.

[Co tutaj robisz, śnieg z deszczem na spółkę, pokrywają kotki-bazie,
mróz utwardza ich puszyste futerka, idzie lód. Jakiś saksofon, jak
zwykle w takich momentach, na opustoszałej, mentalnej ulicy, po której
snujesz się w marynarce w kratę, z futerałem na ramieniu.
Dźwięk ląduje miękko pomiędzy kratkami ściekowymi, z kryształowym trzaskiem.]

(Okienka próżnych piwnic majaczą podejrzanie kolorowymi światełkami
i kiedy mijasz je, ciskają w ciebie pozorami gwaru i przytłumionych
głosów. Być może to szum pasiastych tapet, buduarowych szeptów,
kontuarowych, ladowych pogadanek o życiu, pomiędzy wszystkimi barmanami
świata. Zapach mango. Smak mango. Coraz większymi skrzydłami w chodnik,
wsiąka miękki, gruby śnieg.
Pomiędzy przykurczonymi łopatkami strużka wody, gnębiąca skórę, rwąca.)

[W butach bez nazwy, pod czerwonym niebem, z okiem przyłożonym do binokla.
Po pas nurzając się w gładkiej mgle; brodząc w mętnych pływach.
Nietrzeźwy, rozbrajający uśmiech na twarzy, w kałużach widzisz, jak drży.
Niewyspany, szybki wid, lot na księżycimarsa, z tej stacji, pierwszej z brzegu,
jedynej właściwej. Nieświadomy, przespany po omacku, jak każde poprzednie
sześć godzin każdej poprzedniej nocy.]

W kubku kawy tonie zwątpienie i drzwi uchylają się triumfalnie, popychane kolanem
przez Tą, która niesie tacę ze śniadaniem i zawiaduje wszystkimi okolicznymi
stacyjkami i postojami.

-Tak wiem, że nie chce ci się wyjść- mówi - Znowu pojawiła się zima, nie znosisz
zimnych płatków, uderzeń wiatru, nie możesz wstać, rano ani wieczorem. Wyspać się
na tyle, żeby nie spać na jawie.
*(ale czy to w ogóle ma sens - na jawie być trzeźwym
i rozumieć świat, pojmować go, przyjmować na karoserię kolejne wgniecenia)*
-Tak wiem, dosyć masz już tego blatu i krzesełka, obrazków, krzesanych na znak palcami pstryknięcia, z automatu wyobraźni wypluwanych jeden po drugim, bez umiaru, z dziwną, odciążającą ciało mocą. Teraz tylko dziesięć minut Ci zostało, do autobusu i innych zdarzeń, zupełnie dzisiaj zbędnych. Nie zabawiaj się ze mną w kotka i myszkę - groźnie marszczy brwi i wbija we mnie nieco opętańczy wzrok, gładząc powoli oparcie kanapy. -Jeżeli chodzi o zasady ugody, które chciałabyś zaimplantować pomiędzy dwie głowy (a nie jedną),
to sprawa ma się dosyć lewo - spójrz na świat, wszystkich ludzi, którym wmawia się energię, której nie posiedli i nie powinni posiadać - złoto napojów energetycznych, stopsen, stopzło, stopcień. Biegają po ulicy, jak wściekli, ktoś wmówił im, że siedzieć, znaczy nie żyć. Że rozmawiać, znaczy robić interesy. Jaki w tym twój interes? Siadasz, jak oni wszyscy i nerwowo poruszasz dłońmi, łamiąc takty na kolanach. Wyjść, stąd, wyjść, nie męczyć się tak, to to tak, to to tak.

(Porywający jednak nieco ten wiatr północny, łamiący kości, ciskający błyskawicami. Wmawia, utwierdza w przekonaniu wszelki pęd, za plecy łapiąc i popychając spóźnione wszędzie i permanentnie zwłoki, pozbawione usprawiedliwienia i zwolnienia.)

[Bo ja proszę pani, nie choruję, nie tak, żeby lekarz mógł się tutaj w czymkolwiek odnaleźć. Nie chcę tych fałszywych papierków sugerujących przechodzenie żółtaczkigrypytyfusu, wyrozumiałych spojrzeń, wspierających kłamstwa "tak biedactwo, chore, tak biedactwo zwolnione". Bo ja proszę pani jestem prawdziwym neurotykiem, takim z płaszczem gumowym, na poły filcowym, z zerwanymi szmatkami parasola odrutowanego, jak szczęka boksera i mnie to nie interesuje, że teraz oberwę. Bo pragnę oberwać. Stryczkiem w nos, w tych bezpiecznych czasach, w których ludzie
umierają w głodu i po dworcu wciąż wędruje chudy, zarośnięty żebrak w kwiecistej spódnicy. Bo ja jestem tym prawdziwym, któremu życie wydaje się zbyt mało ożywione, tym który wolałby jednak spać całymi dniami, bo sny ma szalone, takie, jakie się błyskawicznie zapomina, żeby nie żałować przebudzenia.]

-Ach, wciskasz mi lisie, śnieżny kit pomiędzy zęby, wijąc się zapamiętale, pomiędzy dostępnymi sobie słowami, parującymi w zagotowanej puli. Wciskasz mi w ręce, bezwartościowe banknoty pozornie analitycznych prób rejestrowania świata, pod postacią szkicownika. Ale naśmiewasz się i swędzą cię dziąsła. Ktoś tu ma zbyt wiele wolnego, żeby móc się powstrzymać i oprzeć, żeby móc łokciami sięgnąć parapetu i odsłonić firankę, faszystowski relikt zbrodni i przystawania. Jeszcze dziesięć minut, piękne, tłuste dziesięć.

(Wymyślanie konstelacji tych, doskwiera mi. Macam je suchymi dłońmi trochę tak, jak maca się ląd, po długiej kąpieli we wzburzonej wodzie. Wymyślanie form i foremek, post-produkcja, przerażenie tym, jak wiele można zrobić w ciągu jednego dnia i jak bardzo może być to bezwartościowe, o ile nie zacznie się samemu sobie wmawiać potrzeb i nadinterpretacji.)

[Nie kłam.]

poniedziałek, marca 9

(Idź spać, niczego dzisiaj nie dokończysz)

Masz dreszcze,
Ale ,,Leżeć”, mówi i uśmiecha się
Jak aktor i ekran, srebrny, szary, jednakowy, płaski, spomiędzy zębów zionąc
Tym, czego nie było ci jeszcze dane pomieszać z błotem i innymi, równie słodkimi wydzielinami, które w twoim ciele, jak w ziemi, zapuszczają korzenie wiosną,

Leżysz i przyglądasz się i cierpisz i przesyłasz,
Wszystkim małym dziewczynkom moc dobrych życzeń
I miazmaty setnych lutowań marcowych rozchodzą się wokół,
Ach, jak wysoki i piękny ten poranek
Mnij go, weź,

Blokując w trzewiach to, co zostało z poprzedniego i jeszcze wcześniejszego obiadu,
Czujesz jak krąży nad wami ptak.
Przygląda się, a oko jego,
Jak gdyby znowu było mało,
Niejasności
Przeklętego targania różańca, z dołu do góry, z góry na dół.
Przetaczania przysiąg
Z ust do ust

A oko jego przygląda się,
Bo wisi tam
Złamany wpół
Pusty jak tabakiera grabarza
List

(Idź spać, niczego dzisiaj nie dokończysz)

poniedziałek, marca 2

///

A skąd się to wzięło? Że jedno ,,a”, za drugim.
Rozszerzona źrenica i nagłe wahania temperatury.
Tak jakby był dokoła las i tak, jakby go nie było – bo choć krzyczą zwierzęta – nie widzę żadnego. Niebo będzie płaskie i żółte, jeszcze przez chwilę, zanim zgaśnie światło.

Potem film, zupełnie retro, czarny i biały, sama tego nie rozumiem, gdzie i jak się rozgrywa i czy prawdą jest, że te stopy, które widzę gdzieś u kresu ciemności – to ciągle moje stopy;
I czy aby na pewno to miejsce nie unosi się ponad wszystkim, co dotąd je otaczało.
Czy nie znikamy.

Bo wokół szelest traw, traw których nie ma, zgniecione kwiaty ukrytych kontekstów i wyimaginowany zapach morza, przenikający szparą pod drzwiami, pod pozorami blasku.

Ci, z których wyszłam, myślą, że to jakieś narkotyki, ale ja nigdy nie brałam. Po co wsuwać w siebie rzeczy niepotrzebne, po co gwałcić dysharmonie, kiedy dokoła znowu ten oderwany zen-spokój, dźwięk dzwonków na ocienionej polance w górach, wysoko, niemal w La Salette, gdzie promienie słońca przebijają ziemię tak gwałtownie, że krzyczą korzenie krzaków róż.

To bardzo wysoko, sami rozumiecie.
Niewiele potrzeba.

mixer wieczorny

Z rana.
Okej, pijąc post-poranną kawę, składam wszystkie newsy w jedną całość.
Więc zabieramy się do robienia magazynu/gazety – jeżeli Czcigodni Czytelnicy mają ochotę pisać/rysować/projektować/krytykować dla czegoś, czego nazwy ani szaty graficznej jeszcze nie znamy, to wkrótce pojawią się stosowne namiary, na osoby oraz instytucje, do których będzie można zgłaszać kandydatury. Na uczelni w szczególności. (Jeżeli ktoś woli zgłosić je mnie – zapraszam – można przysyłać teksty, rysunki, recenzje i inne poezje.)

Wszystkich, którym znane są dobre magazyny (internetowe i papierowe) o interesującej szacie graficznej i przede wszystkim treści – prosi się o zgłaszanie ich do niżej podpisanej.
Bowiem Risercz, nie jest niczym innym, jak tylko nazwą nieuleczalnej choroby, na którą wszyscy zapadamy, trafiając w to miejsce (aka demos).

Wydaje się, że jeżeli projekt zakończy się powodzeniem (a do diaska musi, bo to skandal, że wciąż nic się nie dzieje i każdy się cieszy) – to wszystkim nam będzie troszkę lepiej, bo wylejemy wszelką żółć oraz nienawiść na strony papierowe i www. Ciesz się Polsko, wreszcie pozwolą Ci się wypowiedzieć na temat bieżących po okolicy wydarzeń.

Z wieczora.

Pijąc post-wieczorną herbatę. Więcej, więcej, co?
Panny takie, jak Ty, bajeruje, jakiś Maciek w tle. Maciek, ja nie żartowałam.

Śni nam się teraz Żmijewski.
Konfrontacja wyobrażeń z rzeczywistością to ciekawa sprawa.

Do Wrocławia jechałam raczej z przekonaniem, że spotkam nie lada skurwysyna - nieugiętego, upartego i pozbawionego skrupułów. Raczej agresywnego.
Pamiętałam widziane przed kilkoma laty ,,Powtórzenie", niedawno przypomnianą
,,Lekcję śpiewu", które stawiają artystę w dosyć niepewnym świetle z racji swojej inwazyjności względem innych ludzi - a zarazem jestem pod wielkim wrażeniem ,,Drżących Ciał" - książki, która w dużym stopniu wpłynęła na mój stosunek do twórców tzw. sztuki krytycznej (mam tutaj dwie rzeczy o niej - jedną poglądową - drugą zaś, autorstwa mojego ,,ulubionego" bytomskiego poety Marcina Hałasia - znanego m.in. z działań mających na celu unicestwienie Kroniki, co chyba mówi samo za siebie).

W kinie dworcowym pojawił się jednak przygarbiony człowiek, ubrany jak podróżnik i zbój (bluza z kapturem, treki, jakaś kurtka z nieokreślonego materiału, czarne bojówki). Spoglądał spode łba (zbój!), totalnie skoncentrowany na tym, co mówi; cedzący słowa powoli ale spokojnie. Rozmawiając z publiką cierpliwie wysłuchiwał pytań, nie dawał się sprowokować.
Uśmiechy rzadkie, raczej delikatne. Dominik mówi, że miał oczy koloru niebieskiego, ale przyznam, że nie mam pojęcia, bo zbyt frapujący był dla mnie ich wyraz.
Ogółem mówiąc – osobnik wpasowujący się w gatunek ludzi, których od pierwszego wejrzenia darzy się respektem. Egzemplarz niebezpieczny, bo czujny, z wyczulonymi na świat zmysłami. Pierwszego dnia pokazywał swoje filmy – niektóre widziane, niektóre nie – serię o narkotykach tworzoną w komitywie z Althamerem, serię o ludziach pracy, zwieńczył pokaz doskonałym filmem o konfrontacji liberalnych frakcji politycznych(zwolennicy szeroko pojętej wolności) z konserwatywnymi (radykalni katolicy, Młodzież Wszechpolska). Siedzieliśmy w kinie niemal trzy godziny, pomiędzy filmami Żmijewski odpowiadał na zadawane przez publikę pytaniami.

Drugiego dnia były warsztaty – chwila wstępnej rozmowy – wydanie zadania.
Pierwszym etapem było poznawanie się nawzajem bez słów – mieliśmy się ograniczyć wyłącznie za pomocą wykonywanych na dużych arkuszach papieru rysuneczków, określających nas samych. I tak spędziłam dobrą godzinę na pogaduszkach z koleżanką Kingą z Niemiec. Dowiedziałam się mnóstwa rzeczy, bez typowego dla rozmów z obcymi skrępowania, kiedy przychodzi do zadawania pytań na temat poglądów politycznych, stanu cywilnego czy stosunku do tzw. problemów kontrowersyjnych.
Tak więc obgadałyśmy nawet ostatnio głośną polska-niemiecką sprawę Rokity i jego kapelusza, nie mówiąc ni słowa, tylko śmiejąc się i pojękując w momentach, kiedy słowa wręcz pchały się na język.
Potem tłumaczyliśmy nasze stenogramy szanownemu prowadzącemu – przy czym było sporo śmiechu oraz poważniejszych refleksji. Niektóre grupy idąc za jego namową, prowadziły na papierze wojny, walcząc o to, kto zagarnie większą powierzchnię. Zwykle dochodziło do podarcia kartek.

Drugim etapem zadania była mała prasówka - Mistrz zakupił pakiet gazet porannych i przejrzeliśmy co ciekawsze artykuły. Tym razem celem było wyjście na miasto z papierem i pisakami i pytanie przechodniów o to, co myślą na temat poruszanych w artykułach zagadnień (tutaj – eutanazja, aborcja, lefebryści, recepty na kryzys etc.). Wszystko byłoby proste, gdyby nie to, że i tym razem mieliśmy wymagać odpowiedzi rysunkowych. Grzecznie ruszyliśmy na wrocławski rynek, podbijać ławki i kafejki i zadawać pytania. Po 2,5 godziny przepytywania wróciliśmy do Galerii Miejskiej, gdzie każda grupa/osoba dokonywała prezentacji zebranych odpowiedzi.
Ciekawe były rysunki ;>, ludzie, co ciekawe, w większości wcale nie wzbraniali się przed rysowaniem – brali w rękę pisaczki i przedstawiali swoje punkty widzenia.
Przedyskutowaliśmy sprawę, Mistrz opowiedział conieco o zapomnianych językach uniwersalnych, które każdy z nas ma w sobie, o tym, jak lapidarne i dziecinne są rysunki, którymi posługiwaliśmy się w rozmowach i odpowiedziach i rozstaliśmy się.
Z satysfakcją.
Dobrze, żesmy pojechali.