wtorek, lutego 17

postnuklearny wikend.

Pochłonęła mnie bez reszty. Mogłam udawać, że uważam ją za zwykłą książkę dla młodych nieszczęśników poszukujących odskoczni od codziennego życia, mogłam odmawiać jej treści wartych zapamiętania i posądzać o płycizny intelektualne. Mogłam wrzucić ją na listę książek przeczytanych i zapomnianych (to drugie bez wątpienia lada chwila nastąpi, bo po większości z nich pozostają tylko niezidentyfikowane kolory i smaki, czyhające głęboko w mózgu na nagłe napływy emocji i barwiące je tak, jak chwila nakazuje). Suchy trzask stronic i dyszenie wydobywające się spomiędzy okładek.
Moje zmasakrowane od gwałtowanego oddychania płuca, półmrok w autobusie, światła przelatujące interliniami.

Kolejny bohater schodzący na mielizny, wyrzucany przez odmowne fale, na sypki brzeg, z policzkami słonymi od łez. Kolejna historia pozbawiona ciepła, 50 stron przed zwieńczeniem, przyprawiająca mnie o dreszcze, takie same, jakie fundowały w dzieciństwie wszystkie książki, po które boję się sięgnąć po raz drugi, czy trzeci, żeby nie odrzeć ich ze wspomnień i słodyczy wrażeń, które wywoływały, pachnące jeszcze nowością – lub zupełnie sterane dziesiątkami wertujących je dłoni, na nowo rozdziewiczane jakiegoś ciepłego lata, przez kilku- i kilkunastoletnie paluszki.

Mnóstwo podróży, które dane mi było odbywać, przebiegało jasno numerowanymi szlakami kolejnych kartek, przewracanych z zachłannością i strachem, że tak blisko już do końca. Mnóstwo nierzeczywistych przejść, z czasem, przybrało formy cielesne - formy miejsc, w których byłam - nieważne, czy na jawie postała tam moja stopa.
Byłam tam, bo to, co się śni, może być tym, co się żyje.

Ciężko przychodziła mi tego tygodnia lektura Uwikłanych w płeć, Judith Butler. We wstępie autorka zaznacza, że wielu czytelników skarżyło się na trudny język książki, ale ona sama nie zamierza niczego w tej materii zmieniać. I słusznie. Choć opornie.
Przebrnąwszy wstępy i zapowiedzi dotarłam wreszcie do pierwszego rozdziału, by dzień później ulec Pratchettowi - a zaraz potem, tej kpiarskiej, pewnej siebie lekturze dla marzycieli, która zmusza do czytania z szybkością 300 stron dziennie, w sposób zupełnie bezbolesny.
Przejście przez ferie i wejście w nowy semestr przebiegło niespodziewanie. Jeden tydzień smakował, jak plik najdziwniejszych tomów literackich. Zwieńczony wczoraj posiedzeniem w uczelnianym kiblu, w smugach papierosowego dymu, rozprzestrzenianego przez pięknie gadającą A.

I to ciągłe, nieopanowane nawarstwianie. Daty, kładące się jedna na drugiej, pokotem składane w kalendarzu, napotykane co pewien czas propozycje, sączące się w śnieg tygodnia. To nagłe nasycenie, którego kulminacyjny punkt jest zwykle punktem zwrotnym, prowadzącym do długotrwałego odsunięcia, wyjścia z zatłoczonego pokoju i trawienia minionych tygodni, przelecianych z trzaskiem butów i mózgu. Bez wiary w konsekwencje i pełnej świadomości; daleko i gwiezdnie; daleko, daleko, z gardłem pełnym mlecznych zachłyśnięć, jakie roi się w bezsenne, samotne noce, z policzkiem mocno przyciśniętym do poduszki.

I możesz odsądzić mnie od czci, za tą strzałkę, z wolna nasączającą się trucizną, za to, czego nie można było przewidzieć ani uniknąć. Za każde zasłabnięcie wiary w dusznościach pociągu. Przechrzcić na dowolne imię, im odleglejsze od mojego własnego, tym lepsze. W ferie zdarzyło mi się poznać kilka legend, na Kablu, gdziekolwiek to się dzieje i były historie ze skokami przez płot i siedzeniem na podłodze w kuchni.
Seria zaskoczeń i anonsowanie starych, dopiero co poznanych znajomych.
Tak się przestraszyłyśmy, że aż nas wymiotło, ale już Ty się nie bój, nie na długo.
A potem znowu było przełykanie surowego powietrza i wesoły taksówkarz, ciągnący tchem aż do miejsca, w którym pomieszały mi się cele i błąkałam się przez chwilę nie po tej stronie ulicy. Ale nic nie zagłuszy bezdźwięcznego sunięcia nagich stóp po mokrym śniegu. A potem się pyta jeden z drugim, skąd ten charkot nocny i dzienny.
Szalika na poduszki nie założył.