wtorek, grudnia 2

...na cztery nogi, komeda

Rozszalały transwestyta ślizgając się po zapoconym parkiecie
proponuje wiśniówkę z gwinta.
Czy ktoś wie, do czego służy dyfraktor,
krzyczy jakaś owinięta w cekin koleżanka.
Oko jej dziko świeci.
DJ, DJ, czegoś takiego nie da się wytrzymać przez czas dłuższy.
Głuche dudnienie.
Po schodach leje się.
Trochę krwi, nieco wina, wszystko po stopach i kolanach,
zasiedlających stopnie przebierańców.
Rundy są do tam i do z powrotem, po drodze ludzie - ludzie, których
nie sposób zaczepić, z którymi nie sposób porozmawiać,
jakby w workach foliowych na głowach.

Trochę zjawiskowi w tym ogłuszeniu i pozornym zainteresowaniu sobą nawzajem.
Wyłączywszy obściskujące się pod ścianami ramiona.

Where is my mind, gdyby ktoś raczył zagrać. Ale nie.
Coraz gorsza zawiesina na tym pojemniku pełnym pary i dymu.
Na głowami dach, ponad dachem gwiazdy.
Ciekawie tak stać i spoglądać spod poczernionej brwi na ten kołtun postaci zasysających powietrze.
Grzeczność, nieskończona grzeczność.
Żadnego chamstwa, zbliżenie powiek w mrużu wieczornym, plątanie w zeznaniach.
Gorąco, cekin się pali, kołtun osiada na odłamkach szkła.
Krew z pociętych stóp na starych podłogach.
Fala kurtek i płaszczy zalewająca szatnię, gnijące wieszaki, gniewane posykiwania.

A to ja byłem na koncertach, a to ja pracowałem w firmach i filmach,
stadiony koszę, Lestat Wampir wymięka przy mnie, czy wiesz.

Dicky zginał, nikt nie będzie szukał starego gangstera,
dziewczyny uciekną i zostaniemy sami.
Tylko i ja. A tylko morze i ja.
Kocie łapy pod poduszkami i cienki, zdyszany sen pod membraną marzeń.
Koleżanki wyszły, uciekły, jak jedna. Się stoję i patrzę.
Tłum coraz gęstszy, wypełnia korytarze
po sam sufit i przepycha się wulgarnie tchnąc sflaczałą energią starego onanisty.

Zeza mam od tego Twojego leserstwa, odcinania kuponów od sławy,
wstrętu do pohukiwań i jęków nocnych.
Bóle jajników, bóle chromosomów, niepewność
i chwiejne poglądy na temat płci mózgu.

Dicky i tak nie żyje. Koc jest ciepły, można położyć się obok.
A nawet pod.

Koc jest najcieplejszy, śmieje się Twarda Sztuka, dyskretnie obgryzając paznokcie.
Musiałabym kupić nowy lakier do paznokci, ten wietrzeje i zdziera się.
Odsłania zebrany pod paznokciami brud a to niedobrze.
Śmiejąc się, usiłuje wargami tuszować swoje zęby.
Wydaje się jej dzisiaj, że są czarne.
Na pewno nie białe.
Może jakieś inne, ale nie takie, jak powinny.
Koc jest, to ważne. Wyciąga do niego ramiona - weź to, przytul, gęsty, z dobrego materiału, mówi do siebie.
Zamyka lewe oko, cekin się odlepił,
odlepił się też podmalowany rzęs z zupełnego plastiku.
Czarna kreska tnie jej policzek na dwie cudownie krągłe połówki.
Nie ma, na co czekać.
Koc łasi się do zwiotczałych w paroksyzmie ramion i próbuje miauczeć,
ale z jego martwego,
puszystego ciała, wydobywa się tylko ożywcze ciepło.
Rozumiesz, kiedyś cały długi ranek - od piątej chyba do dwunastej,
przeleżałam milcząc pod kocem.
Potem wstałam, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby była dopiero ósma,
czy siódma i jak gdyby nic mnie nie bolało i wystąpiła ochota na wszystko.
Siadłam i wzięłam się w garść, by była robota do zrobienia.
Twarda Sztuka patrzy w koc w ufnością.
Miękkie futro chłonie każde jej słowo.
Robiłam, robiłam, kontynuuje, tobie się wydaje, że to nie tak jak mówię -
ale jest dokładnie, jest idealnie tak.
Zaczęły mi się plątać palce, minęło 8 godzin, nadeszła ciemność i woda była zimna.

I wtedy spod prysznica wyszedł ten transwestyta, pięknousty, pięknooki
i zaproponował mi wiśniówkę.