środa, lipca 30

the kilimanjaro dark jazz ensemble

Tacy są ci dzisiejsi przyjaciele. Otwarci, sercowo uśmiechnięci, lekko szaleni.
Wszyscy zapięci na przedostatni guzik i wypełnieni farszem, słodkawą treścią
z gazet i życia wziętych. Świadkowie naszych nadużyć i nadżyć, nawet, kiedy przemawiają
z oddali, zawsze dostarczają drobinki energii.
Niebezpieczni, jak lotne piaski, ciężko chorzy na analityczną wściekliznę,
zawsze zdolni do znalezienia kilku usprawiedliwień, które młotek zamienią w bukiet fiołków.
Zbawcy!
Migrują od głowy do głowy, zanurzają palce w lepkich od potu włosach i szukają.
Biedni, błędni cybernauci.

A kiedy to mówił na jego ustach chwiał się uśmieszek.
Kąciki wahały się z jednej strony w drugą i twarz miał podobną
do konika na biegunach, niepewną własnego wyrazu.
Oczy zawiesił na haku, żeby patrzyły, jak cieknie z truchła
prasowanego przez stopy przechodniów wróbla.

****

Ludzie, jak miazga pomiędzy podłogą a dachem, na klaustrofobicznych
odcinkach pomiędzy jedną falą gorąca w drugą, wiecznie niepocieszeni,
rozszeleszczeni od szyfonów i wiskoz. Ekologiczne torby w ich rękach -
zapowiedź apokalipsy. Trudne do zauważenia znaki w ich uszach i włosach.
Gryfy i płaszczki czające się w załomach niepozornych koszulek z odzysku.

Z wzrokiem wbitym w zlewające się płyty chodnikowe, przed siebie.
A goń, a w toń, byleby nie w miejscu. Intymne konstrukcje, mała architektura
drewniana na skraju załamania nerwowego ale wciąż w obrębie świata.
Ich dłonie, jak koszyki. Języki plotące, krzewy gorejące.
Strzeliste akty zapamiętania w hipnotyczną zamieć promieni.

****

Wodzowie wracają, anonsuje ich smród wieków, tak bardzo prawdziwy, że nie sposób
im nie zawierzyć. Wodzowie odpowiedzą przechodniom, po co ginie się w tłumie,
przepada na długie godziny w zatłoczonej windzie jadącej na 10 piętro.
Po co zamiera się przed półką zarzuconą stosami truskawkowych wafli.
Dlaczego tak dobrze jest pchać ten metalowy wózek zamiast koła kieratu.

****

Kości zostały rzucone, dziewczyna odzywa się. Ma czarne włosy, włosy do pasa
i bardzo biały, sztywno postawiony kołnierzyk. Za jej plecami zlewające się
w niesamowicie fioletową plamę płótna. Kurwy i penery krzyczy, ale twarz ma
zupełnie bez wyrazu.
Jej porwana transem dłoń kreśli, pokrywa papier korowodami znaków.

Po drugiej stronie - druga para jej oczu.
Nie potrzeba kominka ani czarnego kociaka, żeby przedostać się i zobaczyć, jak palą się.
Jaksięjarzą.
Strzępy papieru tryskają spod palców chłopca, który w amoku miota się na krześle.
Tylko jego oczy, zupełnie inaczej niż reszta, zatrzymały się na drugiej stronie.
Nieświeży oddech lata wdziera się do pokoju, zagarnia natychmiast toaletkę
i ustawione na niej jezioro czarne.

****

Kolizja ciem tuż pod sufitem budzi małą.
Boi się całego tego szelestu. Zamieszania. Boi się dworca. Zejścia po stromych
schodkach w dół, aż na peron. Na peronie straszy, wydobywa się z pustych butelek
i atakuje płuca a potem żołądek. Nie wrócę tam mamo.
Sprawdź zawczasu, czy w lampie masz kolekcję nocnych motyli.

****

Z kopca wychyla się przyczółek oddziału wywiadowczego czerwonoarmistów.
Rejestruje czającego się pod paprocią kota.
Odwrót!

****

Szila Karter zdejmuje wprawnym gestem pływacki kostium we wzory geometryczne.
Jest enerdowski i aeorodynamiczny. A może odwrotnie.
Ciało w promieniach reflektorów. Oczy żarówek. Świetliki.
Zbliża się do kominka. Kocim ruchem.

Naga kobieta z pogrzebaczem.
Opalona naga kobieta.
Z pogrzebaczem.

Dama z łasiczką AD 2008.
Miss Świata w pływaniu tyłem.
Unosi ramiona w górę. W doł.
Kocioł obok kominka pełen jest ciekłego, zagotowanego złota.
Za chwilę temperaturę wrzenia obniży na moment masywna sylweta
Ridża Forestera, którego nogi zaplątane w dywan, łatwo poddały się
pchnięciu. Kąpiel. Mówią, że czas na kąpiel, nie wiem tylko, czy
słyszysz.

****

Kurtyna opada, sok cieknie z sufitu, obnażone zamiary płoną u wezgłowia
łóżka. Na stole stygnie zupa ogonowa, moja stałość.
Lustro zmienia kurs.
Paznokcie czarnowłosej sięgają dna.

wtorek, lipca 22

...

Tak jest – w środkach komunikacji publicznej, w przypadkowych toaletach dworcowych, w których człowiek obawia się choć na chwilę spuścić z oka swój wielki plecak, co sprawia, że pakuje się z nim do jednej kabiny; kosmicznej kabiny w obcym mieście i siada na zamkniętym oku i patrzy na drzwi.

A na drzwiach wyskrobane paznokciem i kluczem, wypisane markerem, zaznaczone, uświęcone – imiona i nazwiska. I aż chce się wyciągnąć klucz, igłę, kawałek cyrkla i wytatuować kolejny fragment, dołożyć swój wiecheć sennych marzeń do strzechy tego obłażącego z farby wehikułu czasu, od roku 0 do dzisiaj.

Bo istnieje przecież statek kosmiczny, który startuje tylko z takich miejsc – ławek okupowanych przez wychudzone ciała bezdomnych i pijących, z gzymsów zasranych przez gołębie, zza zakurzonych firanek mieszkań, do których nikt nie zaglądał od wielu lat.

Ziemia osypuje się z krawędzi rynny, w której, nie wiedzieć kiedy, zapuściła korzenie brzoza.

Nad nami pleśń, niestrudzona piastunka końca końców, muskająca opuszkami grzybni powietrze. Może nawet jesteśmy już pod wodą i spoglądamy na siebie przez szafirowe tafle, niezdolni do wypowiedzenia sensownego zdania, z trudem rozpoznający twarze.

Udajemy, że potrafimy pływać, ale ciśnienie spycha nas coraz niżej, w głębokie chłodne przestrzenie usłane ostrymi plastrami granitu.

///

Bolę się.

///

Przez sen rozmawiam głównie z Mock`iem, weszło w zwyczaj i nie odpuszcza. Budzimy się obok siebie, zlani potem, on w cywilnym ubraniu, ja zupełnie bez.

I obydwoje, jak jedno, rzucamy się na stojącą obok łóżka szklankę wody.
I kiedy już zwilżymy gardła, kładziemy się znowu i nie możemy już zmrużyć oczu, i uszy mamy pełne szelestu osypującej się na nas z rynny ziemi. Plamy na jego oliwkowej koszuli,
plamy potu i rozlewiska tuż pode mną, czerwone, błyszczące.

///

Jest wojna.

///

Wojna jest wtedy, kiedy budzimy się w takim momencie, jak ten. U boku Mock`a, w pocie i krwi, zbyt daleko od całej reszty, którą zwykliśmy nazywać życiem. Zaczynają płonąć wszystkie niezrealizowane zapowiedzi kwiatów i kwiatków, ogrody całe płaczą za oknem. Patrzymy na siebie zszokowani, na ścianie ktoś wyświetla świat. Oglądamy go, jak film zatytułowany ,,Za dawnych dobrych czasów”. Z każdą minutą coraz bardziej jesteśmy podziurawieni i zdziwieni, opatrujemy się nawzajem i znowu, znowu bierzemy na siebie pociski. Krew na prześcieradle i ścianach, Mock dawno się przyzwyczaił, uśmiecha się łagodnie rozrywając końcówkę gazy, żeby zwieńczyć moją skroń zaczerwienionym węzełkiem.. Blizny na jego twarzy nienaturalnie się naciągają w tej próbie mięśni i tkanek i już czuję, jak głaszcze mnie po ręce i uśmiecha się. Zaraz wejdziemy pod łożko, głos woła – do schronów – słuchamy więc i spełzamy, pomiędzy kurz i resztki zabawek, niedojedzone okruszki dzieciństwa, zamiecione pod materac.

///

Gdyby nie ten detoks, napiłbym się, szepcze mi do ucha, zahaczając o małżowinę ostrymi pikami włosków. Drżę. Napiłbym się i ja. Nie masz pojęcia, jak ciężko to analizować. Bez ustanku stoję przy stole i przeprowadzam sekcje, jedna za drugą. Posyłam do laboratorium coraz nowsze, coraz dziwniejsze preparaty. Oni tam śmieją się ze mnie.
I znowu zaczęło się jąkanie. Pp… słowa nie chcą przechodzić przez gardło, tu mnie masz.
To takie romantyczne – poddawać się niemożności.
Analizowanie jej jest wchodzeniem do śmietnika, szukaniem powodów, imaginowaniem przyczyn i wydarzeń.

///

Wolałabym poddać się niemożności.

///

czwartek, lipca 3

Józio na poprawę humoru.



Józef Czapski, Autoportret na tle okna, 1937-1939,



Józef Czapski, Para w kawiarni, 1980,



Józef Czapski, Młody człowiek na czerwonym tle, 1980


*************************************************************
Wiele pisać nie sposób, bo za chwilę czas spać.
Trochę tylko.
(Zasady denerwują mnie.
Strach denerwuje mnie.
Brak organizacji i planów, nieustanne oglądanie się na innych,
denerwuje mnie.
Własne poczucie niemożności, irytuje mnie.
Oko pewne zniewala.
Wiara czyni cuda.)

A Józef Czapski wielkim malarzem był.

Wielki Józio z innego świata, świadek światła.
Nieprawda, że autorytety się wykruszają - sami je odrzucamy.
Tak myślę.
Burza idzie, trochę strach, ale czegóż tu się bać?
Jutro Fight Song, ostatni dramatyczny akt.
Będzie gryzienie. A potem pocałunki.
Strych, rozgrzany do czerwoności i sześdziesiąt spoconych,
lekko zaczerwienionych ciał.

Syreny zabierają się za kołysanki.
Ciao.

środa, lipca 2

2. lipca - tabletka nasenna z Breslau

Zupełnie nie rozumiem wrażenia, jakie Gertruda Hrabina von Mogmitz
wywarła na Eberhardzie Mocku. Najbardziej irytujący element sekwencji -
jej niezdrowe podniecenie na samą myśl o kazaniu na górze; te wypisywane
zgrabnymi szczupłymi palcami bzdury na temat duchowego dziecięctwa.
Wypełnianie kolejnych warunków i pięcie się ku świętości po trupach -
średniowieczna litania wypisywana na grzbiecie za pomocą dyscypliny
i butów nienawistnej strażniczki-alkoholiczki.

Fanatyczna adoracja profesora i samobójczy instynkt Mocka, nakazujący
mu rzucać się we wszystkie możliwe opały, dla kobiety, która patrzy
na niego wielkimi wilgotnymi oczyma. Zdominowany Gnerlich, z którym
prowadziła podwójną grę - wargi przekładane krwawymi razami.

Irytująca naiwność głównego bohatera wytrąca z równowagi.

A może to tylko próba zwiedzenia czytelnika - zepchnięcia go na manowce
rozterek dzielących atencję pomiędzy pocącą się krwią dewotkę a archetypicznie
męskiego gończego psa. Policjant i święta. Arystokratka i parias.

Brzydka twarz mężczyzny, właściwie jedna wielka blizna rozciągająca się
od brody do ciemienia i dziewczęca twarzyczka wychudzona przez wyrzeczenia.
Jej zgrzebna, podarta sukienka - jego drogi wełniany garnitur.

Kąpiel w ługu, sól w ranach, wypalanie znamienia niewiedzy na policzku.
Jak widać za kobietą przebraną za anioła każdy pójdzie do piekła.
Błogosławieni cisi.
Semiotyka Mocka nakazująca mu analizowanie biblijnych histerii;
nigdy nieprzekonany, palący czaszkę mózg, wciąż spodziewający się zaskoczenia.

I kiedy słyszy prośbę, widzi rozpalone orgią oczy, różane powieki
zwieńczone długimi, jasnymi rzęsami, niemal słyszy grzechoczący w jej dłoniach
różaniec, niemal słyszy, jak krew wypływając ze stygmatów sunie po szarym
materiale sukienki.

Uderz mnie, mówi.
Uderz mnie, mówimy.

Pogarda dla ciała jest jego uwielbieniem - czy to Orwell?

Greckie krzyże zamiast litery ,,t" - odpowiedź na pytanie.
Hrabina jako desygnat tego znaku, przyczynek rozbicia korowodu niezdrowych krzyżówek,
trup, który wpadłszy w łódź podwodną, napuchł i szczerniał.
Odchodzisz Mock?

***

Ratunku, pomocy, jestem wariatem - ale seria świetna.
Kiedy przestaję być sobą - wcielam się w Eberharda - mam kaca, tytoniowy
oddech, niezły garnitur skrojony na miarę i myśli prześladowcze.
Kocham wszystkie upadłe kobiety, kocham się z wszystkimi upadłymi kobietami.
Wpadam w gniew na widok ich krzywdy wybijając zęby i kości ze stawów i szczęk.

Słucham muzyki barokowej, interesują mnie relacje pomiędzy słowami i krwawię
z głowy - krwawiąc oddaję cześć całemu zwątpieniu, na którym opiera się istnienie.
Krwawię i zamieniam się w Mocka na czas egzaminów - uparcie drążąc i nie licząc
się z konsekwencjami - dzieciak, dzieciak zbulwersowany rolą hrabiny w porządku
świata. Czas spać.