środa, sierpnia 6

Herezje i schizmy.

,,Jeżeli niebo stworzył Pan Bóg, tak jak ziemię, możesz być pewny, że znajdziesz
tam to samo zło. Po śmierci nie będziesz wynagrodzony stosownie do twych zasług,
bo jeżeli niesprawiedliwość istnieje na ziemi (o czym przekonasz się kiedyś
z własnego doświadczenia), to dlaczego miałaby istnieć i w przyszłym życiu?
Najlepiej zrobisz nie myśląc o Panu Bogu i na własną rękę wymierzając sobie
sprawiedliwość, skoro ci jej odmawiają."
(Lautreamont)

Złamanym palcem szewc Piotr wystawiał na piasku rachunek sumienia za
miesiąc bieżący. Nawet bez VATu rządki cyfr chwiały się przerażająco
jak małe wieże Babel. I Piotr bał się swojej niewypłacalności.
Miętosił puste kieszenie, pozwalał ziarenkom piasku penetrować jaskinie
swoich źrenic (bo przecież źrenice to czarne dziury).

Wystawić go sobie, czy Bogu, zapytywał się w duchu trąc podrażnione oczy.
Z jednej strony - moja wina, moja wielka wina - ale z drugiej strony jego.
Losu wina, parek, muz nieśmiertelnych i satyrów, szponiastych gryfów,
jego wina, siedem dni tworzył system skarg i wniosków. On i uczynki.
A teraz każe mi jeszcze zapłacić 7% VATu. Pokutować. Dawać jałmużonę.

Wdowy i Sieroty. I ci żebracy pod kościołami. Dobrze wiem, że potrafią
chodzić, gdyby mieli wolę wstać i udać się do ośrodka pomocy społecznej,
do urzędu pracy. Gdyby tam babina na dworcu nie oszukała mnie dwa razy
z rzędu płacząc mi w ramię prawdziwymi łzami, dwa razy podczas jednego tygodnia,
łkając, że zgubiła bilet i do domu nie wróci i kłamiąc, że będzie się za mnie modlić.

Anioły są tutaj, na ziemi, szklane i nie potrafią dziękować.
Dziewczyno ze snu, Twoje słowa jak ołów leją się mi przez ręce.
Czując, jak uderzają o bębenek, wykwintne i ciężkie od dymu.
Anioły trzymają w palcach kruche filiżanki. Piją ołów.
Rotmistrz przygotowuje szwadron do wymarszu. Będą strzelali.
Żołądek niestroniący od ołowiu szybciej pójdzie na dno.

Ja powiedziałem jej - oszukałaś mnie, o widzisz, już nie płaczesz, już patrzysz
na mnie zdziwiona, jak te wróżbitki na dworcach, miłe za 5 złotych - od pięciu
w dół plujące wyzwiskami. Jak ten człowiek, który prosił mnie o jedzenie - a kiedy
wyjąłem ciemny chleb, który zwykłem jeść, sklął mnie i odszedł. Brudny, śmierdzący
i szyderczy. Ciemny chleb, ja przecież bułki jem, lepsze ze śmietnika, niż twoje.

Gdybym miał pomysł na realizację tego czeku, który z góry otrzymałem,
in blanco, żeby móc się tutaj, na ziemi utrzymać - byłoby inaczej.
Ale teraz już po wszystkim, po wszystkim tym jestem tak brudny, że aż
nieskalany i unoszę się ponad całym tym brakiem doświadczenia, brakiem wybaczenia,
prawdziwy poeta religijny z uprawnieniami do żałowania innych.

I cóż, że nie mam już środka, jeden czort wie, co się stało, kto połknął
i schrupał to, czym byłem wypchany, kiedyś ich to nie interesowało, teraz
mówią, że może chcieliby jednak czego innego, teraz myślę, że lepiej by było
dla nich spróbować czegoś innego. Czegoś z wnętrzem, głębokim, wilgotnym od
świeżego miąższu, takiego, jakiego zwykli pragnąć.

A więc próbuję. I nie potrafię odejść, puścić swojego szczęścia i wymierzyć
sobie tej kary, której treść przyszła pocztą, podobno z banku. Odejść i nie
sprawdzać, nie próbować, dać spokój, zaszyć się, przecież jestem szewcem, to
powinno wyjść mi najlepiej.

A potem są już przytułki dla tych niespełna rozumu, tak - ich własnie dostrzegam
najlepiej, z nimi szukam kontaktu wzrokowego, kiedy przechodzę ulicą -
czy to nie dziwne. Kantem bym puścił póki czas, cały ten interes,
wszystkie inwestycje i pieniądze, zostawiłbym robotę w trakcie, jeszcze parującą,
igłę ciepłą od moich dłoni. Zniszczyłbym to wszystko, gdybym miał tyle sił i ruszył
na świat, z byka. Żeby wydać to, co mi jeszcze pozostało i zginąć w odmęcie.

I nie płakałabyś za mną długo, zapomniałabyś moje serce, wrzuciła do tego worka.
Z pozostałą przy życiu jatką, do Worka - Nie Zaglądać. O ile dogrzebałabyś się serca,
bo może brak go już na dotychczasowej pozycji. Byłem przecież na wojnie, zwykły
szeregowy rekrut. Niemal każdy roił sny o stopniach i wyłogach.
A wiesz, czymś trzeba płacić za belki i gwiazdki. Całujesz mnie?
No nie mów. Wy zawsze się krygujecie, żadnych złych chłopców, żadnych kłopotów.
Ale nie masz jeszcze trzydziestu lat i dziecka uwieszonego u szyi. Więc idziesz.
Ale nie uśmiechasz się do mnie jak kiedyś, jak ta osoba, której wydawało się, że czymś
jest póki, kiedy już się stała - nie dostrzegła, że wcześniej mogła spokojnie żyć,
bo nie była tym, czym się sobie wydawała.

My po wojnie, Stary Druhu, też mamy złe sny. Wiesz, jak to jest. Ale lepiej
zakrzyczeć je czymś, potraktować z pięści. Jedni chodzą do psychoanalityków,
jedni polują na zwierzęta inni przesiadują godzinami w biurach.
A do nas to wraca. Już myślimy, że jest spokój, że zniknęło - ale ujawnia się.
Boimy się zbrodni rozgrywających się pod naszymi powiekami, przeraża nas to miasto.
Wszystkie samochody, prosto na nas.

Jedyne co zdrowe - to spacer i sen. Wychodzić, wchodzić. I nikt nas
tego nie nauczy, sami musimy dojść, byle spokojnie, byle bez pośpiechu, na miejsce.

Najpiękniejsze piosenki to te o wiośnie, kiedy śpiewa, że kocha,
łapie za ręce, w białej sukience i stokrotki.
I to wszystko jest możliwe. U ludzi mniej wrażliwych - możliwe natychmiast.
Ci inni muszą czekać. I tak nic innego im nie pozostało.

Na wojnie mówili nam - zagraża, to zabij, nauczyli strzelać.
Ale jak oceniać teraz zagrożenia, kiedy wojny nie ma. A karabin został.
I szyfry zostały - musimy wyrażać sie szyframi.

(,,Raz pies wpadł do kuchni
I porwał mięsa ćwierć
A kucharz, co był głupi,
Zarąbał go na śmierć.
A kucharz, co był mądry
I litość w sercu miał...", tak śpiewa Samuel Beckett)

Przekleństwa młodości, mówię Ci, to przekleństwa młodości, Stary Druhu.
Pod skórą mamy tatuaże, których nie sposób zlizać.