środa, grudnia 31

///d j c i m



Opowiada się tu nie o przygodzie, lecz o zdarzeniach [incidents]. Trzeba to słowo brać w tak niepozornym i tak wstydliwym znaczeniu, jak to tylko możliwe. Zdarzenie dużo słabsze od wydarzenia (choć być może dużo bardziej niepokojące), to po prostu to, co jak liść łagodnie upada na kobierzec życia; to lekka, ulotna fałdka dołożona do tkaniny życia;
to, co z ledwością można zauważyć: swego rodzaju zerowy stopień zapisu, to tylko, co potrzebne jest, by cokolwiek napisać [II 1403].

(Roland Barthes, Esej o Pierre Lotim)


Dwie doby zupełnie lewych snów.
Z całą pewnością zaburzone relacje pomiędzy signifiant a signifié, ale co poradzisz,
skoro takie to jest i już.
Dni były interesująco zespolone – noc nakładała się na świt, świt zaś, który zastawał nas nad cukierkami i szklankami, zamieniał się niespodziewanie w wieczór, by w okolicach godziny 11 rano wzejść ponownie i postawić na nogi zdezorientowane gadające głowy dziewcząt,
wybierających się właśnie na zewnątrz, z parą czerwonych butów i podziurawionym kubkiem.

W poniedziałek o godzinie 10, w cafe Barcelona przy rynku, czas pierdoli się z sensem. Przebyta droga szepcze jeszcze cicho w lekko odmrożonych udach i słychać lekkie skrzypienie grzejącej się krwi. Grusze i śliwy - taki to prezent ofiarowała nam zima.

Zastanawiam się tam nad pierwszym nieco dłuższym niż dotychczasowe, pismem, jakimiś kilkoma kartkami, oczekującymi na zapisanie. Podziwiamy paskudne obrazy imitujące afrykańską sztukę regionalną w najgorszy z możliwych sposobów.
W bulce jest mozarella, na spodeczku mały, czekoladowy cukierek.
Skóra na dłoniach i stopach doskonale spierzchnięta, od zimna i podeszew butów.
Język szorstki od słów.

Gdyby nie pozwolono na tą rotację, bezwzględnie bym zwariowała ze szczęścia w nieszczęściu, czytając bez przerwy i żarłocznie piękne książki, wprowadzające mętlik i dezorientację. Gdyby nie było tych miejsc, do których można się udać, usiąść na cudzym fotelu w cudzym mieszkaniu i czuć się podejmowanym, zdystansowanym i oddalonym od wszelkiej zobowiązaności na odległość twarzy i garnka z grzańcem, wszystkie animacje i realizacje byłyby już gotowe a duch w akcie rozpaczy, położyłby się na wycieraczce i odmówił posłuszeństwa.

Dobrze jest chcieć i móc zrobić piknik na podłodze z klepek i patrzeć
z naprzeciwka, jak nadjeżdżają kolejne pociągi i przenikają, nie czyniąc
nikomu krzywdy, głowy i włosy, półklęczących istot, pochylonych nad wspomnieniami.

Dobrze jest chcieć i móc.
Wejść potem do jaskini i nie wychodzić przez długi czas,
nie ze strachu przed niedźwiedziami a raczej czystej(?) chęci
posmakowania skał i kropel.

Blablebleblable.

Perdtion city on ya way.



(Araki Nobuyoshi)

piątek, grudnia 26

de las manos

Minęło trochę czasu. Dziwne są te endorfinowe uśmieszki po szatkowaniu nocy.
Trzy pomarańcze, kawa i słoweńsko-włoskie folkmjuziki.
Za oknem ciągle ciemno, może to i dobrze – można sobie wyobrażać wszystkie miasta, które mogłyby się tam znaleźć (znajdowały się i znajdą).
Rumunie, taa, Rumunie, Ludwiko.
Kiedy się przejaśni i będzie można wyjść (bo po ciemku, o poranku wędrówki nie wydają się być niczym szczególnie wartym uwagi, szczególnie kiedy się siedzi w ciepłym pokoju, w czasie post-apokaliptycznym, z niewiadomym miastem z oknem).
W progresie jeszcze jakieś domowe nagrania Gruppo Spontaneo Trallallero (,,Maybe the best known trallallero group, with an exclusive feature: laura Parodi is the one and only woman singing in a squad”) oraz myśl o tym, że kiedyś tam, polecano mi książki niejakiego Żulczyka (słownik Worda sugeruje jednak, że Kulczyka).
A i fefone pisze z rana.
O. Po drzwiach drapie kot.
Trzebaby jeszcze jedną kawę.
Całe to Trallallero rządzi bez wątpienia.
Polifonie rulz.
Oraz rulz poranne rozjechanie, zapach pomarańcz w pokoju.
Za pół godziny zadzwoni budzik, cóż za zrządzenie losu.
A teraz można już chyba zacząć tłumaczyć książkę o sztuce ciała i przeglądać stary atlas owadów, który dostałam pod choinkę od Dwóch Złotych S.` z dołożonym do zestawu gumowym żukiem typu jelonek rogacz. Albo inna adephaga.
Albo Mistrz, które jest Mistrzem? A jeżeli któreś jest, to jaki to Mistrz,
czy przypadkiem nie Mały? Bo Mały to w telewizji grał. W programie.
A programu o Uczniu nie widziałam.

W każdym razie – niech jeszcze nie staje się światłość, bo ten nietrwały światek zawieszony pomiędzy innymi, prezentuje się zgoła interesująco.

haluny i yeasayer. ////

////
Z klawiatury wypadł mi półcentymetrowy, srebrny pies.
Nie wiem skąd się tam wziął i dlaczego ma tylko dwie nogi…
Noc nie była normalna. Właściwie to nie jej było.
Od godziny 21, kiedy to podjęłam decyzję o złożeniu zwłok w łóżku, trapiły moją głowę jakieś dziwne doświadczenia, prawdopodobnie z kategorii halucynacji i powidoków.
Przypuszczam, że wszystkiemu winne są czerwone lampki choinkowe, których długi sznur zawiesiłam na karniszu, celem wprowadzenia atmosfery post-świątecznej, której deficyt dawał się trochę we znaki, w związku z pewną niechęcią do lektury świętych pism i znaków na niebie.
Zaczęło się od wizyty w Kenii. To była daleka wyprawa, w której towarzyszyłam sporej grupie ludzi. Epizod miał miejsce nocą, w namiocie. Wejścia strzegł niejaki Gzyra, 41-letni rozwiedziony ojciec. Jego pociecha razem z nim leżała przed namiotem.
Gzyra strzegł nas przed panterami. Zajmowałam miejsce na dolnej części łóżka piętrowego, tuż obok wejścia. Bałam się, więc spalam tyłem do odchylonego lekko brezentu, za którym rozpościeraly się jakieś niezdefiniowane przestrzenie. W pewnym momencie poczułam na głowie ciepły oddech. Zaczęłam drżeć ze strachu i bałam się otworzyć oczy. Po chwili oddech zniknął i kiedy, zebrawszy się na odwagę, spojrzałam za siebie, zobaczyłam Gzyrę zmagającego się z wielką czarną panterą – złapał ją pod brzuchem i wyszarpywał z namiotu. Nie rzucała się, ale patrzyła dziwnie w moim kierunku.
Kiedy już ją wygonił, coś do mnie powiedział i położył się obok swojego dziecka.
Znowu się odwróciłam i zasnęłam.
Po jakimś czasie ponownie poczułam na plecach oddech, tyle, że tym razem Gzyra nie podszedł.
Myślałam, że jeżeli uda mi się pozostać w bezruchu, zwierzak mnie oszczędzi.
Ale pierwsze przedziwnie realistyczne liźnięcie w tyl głowy wytraciło mnie zupełnie ze snu i z Kenii. Leżąc i patrząc w sufit, około godziny 2 w nocy, postanowiłam zgasić halucynogenne lampki. Nie chcialam ryzykować następnej drzemki, w trakcie której pewnie pantera schrupałaby moją głowę.
Wyjęłam lampki z kontaktu.
Przy okazji otwarłam okno.
Przejście ze światła do jego braku było zaskakujące.
Sekundę po tym, jak wróciłam do łóżka, na zewnątrz zaczęła wyć syrena alarmowa, do której dołączył się samotny psi skowyt. Obydwa te dźwięki zlały się w mrożącą krew w żyłach melodię, wybrzmiewającą chyba z 10 minut. Później pies zaczął charczeć, by w końcu zamilknąć.
Pod powiekami pojawiły się wirujące, czerwone siatki – wciąż w ruchu, przechodzące jedna w drugą, nakładające się na siebie i tak przestrzenne, że aż dotykające granic mojej głowy.
Przedziwnie jest czuć, że prostokątne przedmioty poruszające się rytmicznie wewnątrz czaszki, dotykają jej, niemal rozsadzając wnętrze. Wszystko to przebiegało oczywiście bezboleśnie i w pewnym zawieszeniu.
Kilka razy, z niewiadomych powodów, skręciło mnie ze strachu.
Z daleka, z odległości kilku kilometrów dobiegał moich uszu szum urządzenia suszącego korytarze kopalnianego szybu.
Wiedziałam co to, bo od dłuższego czasu mieszkający w jego pobliżu,
skarżą się na hałas.
Jednostajny dźwięk niepokoił. Wydawało mi się, że o framugi okna uderzają puszyste korpusy gigantycznych motyli, usiłujących dostać się do wnętrza pokoju.
Ich skrzydła szeleściły w ciemnościach.
Z szafy zwisał wąż, którego ciemny kontur wyraźnie odznaczał się na tle jasnych plam światła, dostającego się do pokoju z ulicy.
Nagle rozległ się przejmujący krzyk.
Chyba na dworze.
A później cisza tak wielka, że słychać było skrzypienie śniegu.
Odwróciłam się do ściany i usiłowałam zasnąć, ale serce bilo mi z niesamowitą szybkością. Poczułam przejmującą samotność. A potem już pojawił się dziwny głód, który często atakuje mnie tuż po przebudzeniu.
I poszatkowana noc zaczęła powoli zamieniać się w dzień.
////

czwartek, grudnia 25

pocztówka otrzymana ;]]



(...)

///

///
Jak trudno się nie rozstępować. Nawet w grobie.
Dziękować.
Widzieć, jak chodzą po ciele robaki i zarazem ciała nie czuć.
Tylko perły połykać, jedna za drugą i trochę dławić się.
Ale nie przestawać.

Te słowa na ,,s”, mam gdzieś.
Nikt nie wierzy, że to nie powiastka o artefakcie?
Że to pojmowanie świata nie jest metodą interpretacji.
A. Odczuwaniem.
Że choć nikt nie ma potrzeby - jednak wszyscy robią.
Że nie zimę teraz mamy, ale ciągle wiosnę, zupełnie nie tegoroczną,
mamy kurtkę rozłożoną na ziemi, ciasne siedzenie w autobusie, nieznany kierunek i linii numer, po raz pierwszy.
I jazdę obcym samochodem.
Po śnieg pamięcią nie sięgać. Nie wiedzieć, czy był.

Bać się wtedy nie powinno.
Nieczytelne rejestracje nie świadczą o winie.
Wino świadczy samo o sobie.
Msza tylko dla Paryża.

Te słowa na ,,s”, mam gdzieś, nawet, jeśli teraz kłamię.

Był taki trup, który myślał, że zmartwychwstanie.
Ale rozumiesz, wstał tylko i otrzepał spodnie.
I stoi w drzwiach, patrzy. Jak zwierzę puchem obrasta.
Po grzbiecie się smaga kwiatkiem.

Jak zwierzę, instynktownie zionie ogniem i zniknie.
Ale póki co, wciąż jest ta wiosna. Konkretna wiosna.
Nieskończony wstrząs.

środa, grudnia 24

///

////

O życia radości, czyli dlaczego jakoś tam nie istnieję.

-----

Na wstępie przepiję do BoguPstrąga. Prysznic nie jest narzędziem tortur egzystencjalnych.
To miejsce metafizyczne. Tam odzyskać można swoje utracone duchowe dziecięctwo.
Na pięć sekund zatonąć w bryzgach z rury i zapomnieć się zupełnie.
I wyjść z nicości i pustki w wodę i światło.
Ja tak mam, proszę Pana.
I by było wszystko w zupełnym porządku, gdyby nie pewien drobny lapsus-lazuli.

Bo byli proszę ja Państwa różni tacy przed nami i ja ich czytam, w lekturze tej znajdując potężne pokłady przyjemności (ppp). I byli oni, jeden za drugim, czytani przeze mnie i wielbieni przeze mnie za inne dokonania z wszechdziedzin.
I to co łączyło moich bożków, toto, że niemal jeden za drugim, skurwysyni, byli mężczyznami, czego bynajmniej nie mam im za złe.
Ja, proszę Państwa, jak dotąd nie miałam w tym problemów, gdyż płeć nieważną była w obliczu powszechnej dobroci, jaką mnie obdarzali za pomocą wytworów swoich umysłów i dłoni.
I byłoby tak pewnie po dzień dzisiejszy, proszę ja Was serdecznie, gdyby nie przekręt, który miejsce znalazł niespodziewanie w jakiejś luce, w jakimś drobnym zamyśleniu, nad którąś z tych złotych legend, które wyrzucili na lady w bibliotekach, żeby przetrzebiały moje i tak już nieco wyleniałe myśli.
I ja pomyślałam sobie nagle, że Józio Czapski pisząc o buncie kapistów przeciwko modernistom, o tym ostentacyjnym chadzaniu na siłownię i promowaniu zdrowego trybu życia, na pohybel długowłosym chłopakom w pelerynach, nie pisze o mnie.
I to nie o mnie myśli Bunuel, kiedy jednym tchem wymienia wszystkich swoich wielkich przyjaciół z paryskiego bunkra sztuki, poetów, malarzy, zawalidrogów, zbawicieli świata.
I nie ma dla mnie miejsca w pasjonującej platońskiej ,,Uczcie”, przy stole dla pederastów i myślicieli.
I nie dla mnie jest ta wystawa o 68` w Sztuki Rondzie – Asgera Jorna i Jean Dubuffeta, gęsto owłosionych braci w sytuacjoniźmie, nagrywających radosne kakofonie na cztery kopyta.
I że Nam June Paik, pierwszy pan od video, odkrywa nowe wymiary, w których brak duszy mojej, jest tylko kawałek wesołego cycka, pod postacią tej ślicznej pani przygrywającej mu na wiolonczeli do TV-kotleta.

Oj, powiecie Państwo, na darmo się skarżysz, jest w świecie więcej Twojego ciała, niż Ci się wydaje, te różne Panie, co rozbierają się i krzyczą – to Ty w nich krzyczysz i siadasz na stosie kości razem z Mariną Abramović i ślizgasz gwoździem po zdjęciach ze swoją i zarazem Natalii LL podstarzałą podobizną i szukasz w królowej Zofii Kulik osobistej potęgi postawy, tej estetycznej pompy, z którą tronuje na zdjęciach i patrzy wprost w Ciebie wiedząc, że w niej jesteś. I o co Ci chodzi, pyta Państwo, no, o co Ci chodzi.
A więc chodzi mi o to, że u Williama mojego Faulknera, w historii jakiejś ślicznej, młodej, pięknej, głównym motywem jest gwałt. I jeżeli już pojawiła się u niego ta dziewczyna, i jeżeli już myśli momentami trzeźwo i genialnie – to musiał być jakiś gwałt, żeby mogła przemówić.
Żeby mogła zaistnieć w opowieści i odegrać historię. A więc Dewey Dell – As I lay dying, Temple Drake, Sanctuary, Requiem for a Nun. Obydwie, raz, dwa.
I co powiesz? Że Staś musiał ratować Nell a Kmicic porwać Oleńkę.
Gdyby nie Dzieci z Bullerbyn, Pippi Langstrumpf i Ania z Zielonego Wzgórza i Sara z Avonlea. Ach no.
Ale ja i tak bardziej lubiłam Tomka Wilmowskiego.
Ale mogę być ewentualnie Sally Allan, przyszłą żoną.

Nie, nie moim ukochanym bosmanem Nowickim. Nie mogę przelecieć żony człowieka, u którego zasypiam po wyczerpującej ucieczce przed pościgiem, nie mogę być niemieckim szpiegiem, wargami powodującym, że Pani domu słyszy anielskie chóry i na chwilę wychodzi ze swojego matczynego pancerza, wprost z objęcia spoconego kolesia z kilkudniowym zarostem, ps. Igła.
I dlaczego, do diabla, utożsamiam się z tym nierealnym gliniarzem Eberhardem Mockiem?

To jest żal, żal peel, jak mawia moja Cudowna Siostra.
Ktoś pewnie mógłby to skojarzyć z nadwyżką testosteronu, może i tak. Z rozdwojeniem jaźni, może i tak. Być może jakieś Gendery, szmery, bajery.

Ale ja jestem szczerze zaniepokojona, że to Coil i Ulver i różne tam inne, nagrywają muzykę, w której jest miejsce dla mnie, choć mnie samej w niej nie ma. I że kompozytorzy, dlaczego właśnie – kompozytorzy? Dlaczego mnie nie ma w tej dziejowej historii, poza jakimiś marginaliami – ewenementami genialnych interpretatorek i wybitnych kompozytorek, których oczywiście nie znam, bo skąd mam znać. Znam tylko ich.
A one ich śpiewają. Grają. One się zgadzają. I nie ma mnie w tych pięknych myślach, pięknych dźwiękach płynących z delikatnych krtani (ach Luis, dlaczego tak nie lubiłeś Gali, że aż musiałeś rzucić jej się do gardła, gdzieś na kamienistej plaży?).
I ta, Sarah Kane. I ta Sylvia Plath. Maria Konopnicka i Gabriela Zapolska.
Aż mnie składa na sen, kiedy myślę sobie, że wbrew ich bólom, zdradzam bez wahania te kobiece wrzaski i sięgam po nich. A oni są we mnie, choć mnie w nich nie ma.

Nie ma mnie w Tobie Dali Witkacy Flaubercie Herbercie.
Wy nie krwawicie, nie dla mnie więc robicie – a tylko dla siebie i wszystko wam jedno, kto odbierał będzie te zapisane białości, przyswajał i analizował.
I utożsamiaj się tutaj. I wczuwaj się. I pod prysznicem nie myśl o pustce i skończoności
i psim tym mroku, zasnuwającym wszechświat.

Nie ma cię w świecie. Może jakiś świat jest w tobie, ale to i tak wcale niepewna sprawa, choć czujesz, kiedy przełykasz, że jakieś tabasco pali ci przełyk i wydaje ci się, że ten, na kogo patrzysz oczyma swojej duszy, jest tym, kogo dotykasz. A potem patrzysz w lustro i dostrzegasz ten blady ogień w kąciku ust i przekreśloną latarnię i wiesz, że teraz, nawet choćbyś poszła szukać szkiełka na ulicy, nikt by nie podszedł.
I że nie twoje są te minotaury gwałcące dziewice, ani ty nimi nie jesteś, bo los dal Ci niestety ciemne miejsce gwałconej dziewicy i jedyne, co możesz, to zaakceptować to lub stać się psychicznym degeneratem, pozbawionym pięknej powłoki oraz istotnego szczegółu gdzieś w lędźwiach.

I nawet to jutrzejsze święto – jest świętem wszystkich artystów od stworzenia świata – czyli boga, ducha i syna – czyli trzech mężczyzn składających się na wielkie oko, w którego źrenicy nie ma mojej myśli.
Jedyna rola, która została w tym przedstawieniu, to rola naczynia.
Filtrokarmicielki, która przechowa i ogrzeje a później wyda.
Rola depozytu, w który przelano światło.
I powinnam się cieszyć, że choć to.
Ale mnie tam nie było i to nie u mnie zatrzymano na miejscu błonę i krwawienia i to nie mnie odmówiono przyjemności poczynania.
A panny roztropne i głupie były pewno przebranymi transwestytami.

Na dworze palą się choinki (sięjarzą), psy wyją, radość wielka, pierniki – a tutaj nie potrafi się piec, nie potrafi się gotować. Się nie pierze jeszcze. Naczynie próżne piastuje. Się używa środków chłonących krew, do majtek przyklejanych klejem do papieru.
Leży trzy godziny i wciąż nie wierzy w to, że się nie zaistniało.

Oni tam gdzieś mówią, że płeć nie gra roli i ponad nią jest duch jakiś sponad wód, a ducha płeć rolę gra niezależnie od roli ciała i wódki. Skąd, więc to łuszczenie się słodkiej jaźni? Skąd poczucie bycia zdradzonym przez własne istnienie? Skąd dwa sumienia, dwa pożądania i suma tego, suma wynosząca, nie mniej, nie więcej aniżeli zero. Zero.

Ażeby uwolnić się od spojrzenia starców, musisz raz jeszcze odegrać kąpiącą się Zuzannę?
A ona chce być lżejsza od powietrza i nie istnieć w tej scenie, prawdopodobnie już uciekła.
Ale do końca świata pozostanie Zuzanną i do końca będzie ją paliło ciało, nawet, kiedy rozbierze się i natnie je nożem a potem wytrze się w białe szaty, w które ją odziano i zaprezentuje swoją juchę, jak na corridzie, jak flagę biało-czerwoną.

Wiśta wio, taka jest anatomia sprawy?
Natną mnie, posieją wątpliwość - więc będę ciąć na oślep i deptać ich plony.
Natną moją ojczyznę, rodzaju żeńskiego i kraj, męskiego, siądę na stosie kości i będę je czyściła mówiąc sobie, że żegnam właśnie wszystkich uśmierconych przez wojnę.

Ale właściwie, dlaczego wciąż obchodzi mnie ten kraj, czym jest ten kraj w obliczu wątpliwej płciowości mojej dupy. Dlaczego ta wątpliwość nie ma większego znaczenia, choć rozstraja mi wieczory i poranki.
Dlaczego, dlaczego, dlaczego.
Acha.

środa, grudnia 17

sztambuch

---------------------------------------

Z reguły gardzę autotelizmem, jak powiedzialby Mądry Pan od Fuksówki.
Kompleksowe opisywanie swojego dnia, takim, jakim był – od śniadania do kolacji, wyliczanie imion i twarzy, komentarze i wnioski – takie zajęcie typowo czasozapychające – spotykasz w autobusie kogoś, z kim nie ma wspólnych tematów – więc bierzecie na warsztat ,,dzień”, opowieści z własnego życia, skrzętnie ukrywając pewne szczegóły, bardzo istotne, ale zbyt intymne, by mogły się pojawić pomiędzy dwojgiem niemal obcych ludzi.
Powstają historie para-autentyczne, tknięte impulsem obłudy i tchórzostwa, trochę wymyślone, trochę faktyczne, ale zwykle ciężko ich słuchać.

Strach porywać się z grzechotką na księżyc.
Żeby to robić, trzeba być mistrzem wstrząsania.
Więc staram się zaniechać ochoty na wielkie patroszenie zapisków z życia codziennego.
Teraz także nie porywałabym się na tego rodzaju działania, gdyby od jakiegoś czasu nie nachodziła mnie uporczywa myśl o pisaniu dziennika.

Najpierw wpadły mi w ręce opowieści Kahnweilera, następnie ,,Drżące ciała” z interesującymi literackimi wkładkami autorskimi artystów i aktualnie trawiona bio Bunuela. Wszystko w przeciągu trzech tygodni - kolejny krótki romans z ,,Jadąc do Babadag”, Stasiuka, podczas podróży do Wiednia i przelotem muśnięte ,,Pieśni Maldorora”, w dworcowym barze, przy samotnych pierogach, Bora Ćosić, zakupiony za jedyne 6 zł na straganie.
A. I Świetlicki z niedzielnego Empika, rozchełstany, Poeta Religijny.
I oni wszyscy,
Ich wszystkich,
Im wszystkim,
Teraz, na półmetku grudnia, na styku jesieni i zimy, w momencie przełomowym (rozdzierającym), budzą wielkie ochoty na małe,prozaiczne wywnętrzenia (a skoro sam wstęp zajmuje jedną trzecią strony, strach pomyśleć, co będzie dalej).

Rano było szybko – budzik dzwoni, leżę. Mija 5 minut. Mija kolejne 5 minut.
Wstaję, zbieram przygotowane dzień wcześniej ubrania, wskakuję do łazienki.
Kot toczy się w moim kierunku. Włączam radio, jak zwykle.
Poranka nie sposób przejść w milczeniu - coś musi szemrać pod nosem, choć przez 10 minut, żeby przywrócić mnie do świata, z którego nocą uciekła dusza. Woda, mydło, ręcznik.
Jest żółto i jasno, samopoczucie w tej kolorystyce, w kontekście łazienki i wypełniającego ją ciepła, jest bardzo dobre. Wychodzę, co straszne, zapominam kolczyków i przez resztę dnia, od momentu, kiedy uświadomię to sobie, jadąc windą na drugie piętro, czuła się będę niezbyt dobrze.
Nago? Dziecinnie?
Na pewno niezbyt fortunnie ubrana.
Schodzę do kuchni, odpalam czajnik, za chwilę zaleję herbatę, której niestety nie zdążę wypić ani przelać do termosu. Kanapki – na teraz i potem. Pochłanianie, spojrzenie na zegar, następne, tęskne, na jeszcze gorącą herbatę. Buty ( wybieram te z dziurawymi podeszwami, nie mogę się powstrzymać, nie potrafię ich wyrzucić, nie potrafię ich nie zakładać…), płaszcz, rękawiczki (jedna zaczyna się drzeć, trzeba zszyć…), czapka, szal, start.
Koty wchodzą, ja wychodzę.
Przystanek, autobus za 2 minuty. O 6 42 wsiadam do zaparowanej 17, w szachu trzyma mnie Bunuel, jest ciemnawo, ale przynajmniej mam gdzie siedzieć. Po 20 minutach autobus skręca na dworzec w B., wysiadam, na horyzoncie pojawia się żółty kształt, więc nie myśląc wiele, biegiem ruszam do abordażu. Wewnątrz jest źle. Nie dość, że brak miejsca – to brak powietrza. Okienka są zatrzaśnięte, zaś ludzie nieczuli na moją szarpaninę z ich przymurowanymi uchwytami. Po 15 minutach postanawiam przesiąść się na tramwaj.
Czekam na niego 10 minut, ale zyskuję kolejne 20 komfortowej jazdy z Luisem (bezcenne).

Obok dworca wysiadam; jakaś pani potyka się i efektownie upada tuż obok, chcę jej pomóc się podnieść, ale uśmiechnięta wstaje i rusza w drogę.
8 00, będzie trochę spóźnienia, a jakże. Englisz, Pani każe słuchać Drożdża Majkela – dlaczego by nie?
Potem spacer, przejście tu i ówdzie, przez sklepy z chemikaliami i małymi płótnami. Rozmowa. Szczypta jatki. Powrót.
Ta sama ulica, ktoś wnosi na uczelnię pianino. Błąkam się, poszukując noża oraz miejsca do cięcia. Po 20 minutach znajduję. Tnę swoje projekty w równiutkie prostokąty, przemykam obok pary trudniącej się korektą obrazu – on mówi jej, co jest na rzeczy (nie przysłuchuję się, mknę dalej). Na dole zamieszanie – na stole ciastka, pierniki, słodycze i połacie kartek.
Typografia na całego, studenci robią sobie kawę, profesor pociąga z gwinta sok owocowy i przygląda się projektom. Później nadchodzi drugi i urządzają sobie wraz ze słodką Zofią od Asystentury, uroczy kabarecik. Atmosfera jest dosyć szampańska, nawet bardzo bolesne korekty mniej bolą. Wyciągam Bunuela i staram się zaczytać, ale nawet hiszpańskie przygody nie są tak pociągające jak atmosfera na korekcie z typografii. Przechodzę swoją z dosyć marnym rezultatem (źle zrozumiane polecenie, ¾ źle poszatkowane). Telefon. Trzeba wyjść, zebrać kilka Kolonaukowych podpisów. Biorę dokument i ruszam na poszukiwanie.
Mistrzyni Dziekanowa asystuje przy obronie dyplomów, przypadkiem wpadam na jedną z nich. Siadam na brzeżku i przysłuchuję się żałosnym pojękiwaniom jednego z tegorocznych dyplomantów. Żenujący spektakl trwa dobre kilkanaście minut, profesorowie kłócą się ze sobą, opiekun dyplomanta broni swojego podopiecznego, ale powoli traci impet – czegóż tu bronić, skoro żałość wybiega z każdego kąta?
Przesłuchiwany, pytany o powody, dla których zastosował w swojej pracy swastykę, odpowiada, że była interesująca formalnie.
Na pytanie, dlaczego akurat plakat, odpowiada, że tylko to potrafi.
Bieda na Śląsku, oj smutek, smutek.
W trakcie przerwy zachodzę z kartką do komisji i zbieram podpisy. I awantura.
Dlaczego student projektowania zajmuje się sprawami kola zakładanego przy grafice warsztatowej. Cieszę się szalenie i uśmiecham szeroko, zapowiadając, że wszelkie argumenty ,,przeciw”, zbijać będę, co sil. Patrzą na mnie spod byka, co wróży ukochane dysputy. Cokolwiek, jakkolwiek, podpisano i mamy.

Wychodzę, wracam na typo; wiem już, że Ruksza nie będzie dzisiaj opowiadał o Pipilotti Rist, więc z czystym sumieniem mogę wracać do domu.
Wysiadam więc, rozkulbaczam konika pasyjnego i siodłam autobus.
Zapada zmrok.
830 jarzy się w ciemnościach i daje okazję, do krótkiej wymiany zdań i powrotu do Bunuela, który nastraja śmiertelnie milo i ciepło. Aż zachciewa się leciutkiego rauszu, który zapewniam sobie w tej właśnie chwili, za pomocą kilku pojemników procentowych słodyczy, przygotowując się do roboty nad malarskim plakatem…
Ale tak naprawdę, to leży przede mną kilka książek, m.in. potężne The Artist`s Body.
Głośniki pachną Zornem, Laibach i sanatorium.

Wszystko to razem sugeruje, że raczej nie będzie mi dane przez resztę życia przesiadywać nad kształtem logotypu, jakkolwiek nie wzgardzę nigdy tym sposobem spędzania czasu…
(Oh Rumunio! Czekasz?)

Ale teraz?
Teraz to chce się snów na jawie.
Miękkie kolana i ostrzący się mózg.
(Czuję, że jestem trawiona.)

---------------------------------------

wtorek, grudnia 9

na wejście (w noc typofila).

-------------

Logotypy i logogramy sprawiają, że typografia coraz częściej przypomina naukę zajmującą się hieroglifami, które raczej się ogląda niż czyta. Można by powiedzieć,
że stopniowo odsuwamy się od świata, w którym wolna jednostka sama wybiera sobie pożywienie,
i zmierzamy w stronę krainy słodyczy i narkotyków, gdzie dominują odruchowe reakcje uzależnionych konsumentów.
Dobra typografia jest jak chleb:
pozwala się podziwiać, szanować i spożywać po troszeczku.

R. Bringhurst, Elementarz stylu w typografii.

-------------

wtorek, grudnia 2

...na cztery nogi, komeda

Rozszalały transwestyta ślizgając się po zapoconym parkiecie
proponuje wiśniówkę z gwinta.
Czy ktoś wie, do czego służy dyfraktor,
krzyczy jakaś owinięta w cekin koleżanka.
Oko jej dziko świeci.
DJ, DJ, czegoś takiego nie da się wytrzymać przez czas dłuższy.
Głuche dudnienie.
Po schodach leje się.
Trochę krwi, nieco wina, wszystko po stopach i kolanach,
zasiedlających stopnie przebierańców.
Rundy są do tam i do z powrotem, po drodze ludzie - ludzie, których
nie sposób zaczepić, z którymi nie sposób porozmawiać,
jakby w workach foliowych na głowach.

Trochę zjawiskowi w tym ogłuszeniu i pozornym zainteresowaniu sobą nawzajem.
Wyłączywszy obściskujące się pod ścianami ramiona.

Where is my mind, gdyby ktoś raczył zagrać. Ale nie.
Coraz gorsza zawiesina na tym pojemniku pełnym pary i dymu.
Na głowami dach, ponad dachem gwiazdy.
Ciekawie tak stać i spoglądać spod poczernionej brwi na ten kołtun postaci zasysających powietrze.
Grzeczność, nieskończona grzeczność.
Żadnego chamstwa, zbliżenie powiek w mrużu wieczornym, plątanie w zeznaniach.
Gorąco, cekin się pali, kołtun osiada na odłamkach szkła.
Krew z pociętych stóp na starych podłogach.
Fala kurtek i płaszczy zalewająca szatnię, gnijące wieszaki, gniewane posykiwania.

A to ja byłem na koncertach, a to ja pracowałem w firmach i filmach,
stadiony koszę, Lestat Wampir wymięka przy mnie, czy wiesz.

Dicky zginał, nikt nie będzie szukał starego gangstera,
dziewczyny uciekną i zostaniemy sami.
Tylko i ja. A tylko morze i ja.
Kocie łapy pod poduszkami i cienki, zdyszany sen pod membraną marzeń.
Koleżanki wyszły, uciekły, jak jedna. Się stoję i patrzę.
Tłum coraz gęstszy, wypełnia korytarze
po sam sufit i przepycha się wulgarnie tchnąc sflaczałą energią starego onanisty.

Zeza mam od tego Twojego leserstwa, odcinania kuponów od sławy,
wstrętu do pohukiwań i jęków nocnych.
Bóle jajników, bóle chromosomów, niepewność
i chwiejne poglądy na temat płci mózgu.

Dicky i tak nie żyje. Koc jest ciepły, można położyć się obok.
A nawet pod.

Koc jest najcieplejszy, śmieje się Twarda Sztuka, dyskretnie obgryzając paznokcie.
Musiałabym kupić nowy lakier do paznokci, ten wietrzeje i zdziera się.
Odsłania zebrany pod paznokciami brud a to niedobrze.
Śmiejąc się, usiłuje wargami tuszować swoje zęby.
Wydaje się jej dzisiaj, że są czarne.
Na pewno nie białe.
Może jakieś inne, ale nie takie, jak powinny.
Koc jest, to ważne. Wyciąga do niego ramiona - weź to, przytul, gęsty, z dobrego materiału, mówi do siebie.
Zamyka lewe oko, cekin się odlepił,
odlepił się też podmalowany rzęs z zupełnego plastiku.
Czarna kreska tnie jej policzek na dwie cudownie krągłe połówki.
Nie ma, na co czekać.
Koc łasi się do zwiotczałych w paroksyzmie ramion i próbuje miauczeć,
ale z jego martwego,
puszystego ciała, wydobywa się tylko ożywcze ciepło.
Rozumiesz, kiedyś cały długi ranek - od piątej chyba do dwunastej,
przeleżałam milcząc pod kocem.
Potem wstałam, jak gdyby nigdy nic, jak gdyby była dopiero ósma,
czy siódma i jak gdyby nic mnie nie bolało i wystąpiła ochota na wszystko.
Siadłam i wzięłam się w garść, by była robota do zrobienia.
Twarda Sztuka patrzy w koc w ufnością.
Miękkie futro chłonie każde jej słowo.
Robiłam, robiłam, kontynuuje, tobie się wydaje, że to nie tak jak mówię -
ale jest dokładnie, jest idealnie tak.
Zaczęły mi się plątać palce, minęło 8 godzin, nadeszła ciemność i woda była zimna.

I wtedy spod prysznica wyszedł ten transwestyta, pięknousty, pięknooki
i zaproponował mi wiśniówkę.

poniedziałek, grudnia 1

średniki

\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\
\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\
\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\



\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\
\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\
\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\




\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\
\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\
\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\




\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\
\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\
\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\

niedziela, listopada 23

który, która

Noce i dnie zlały się w jedno.
Był tylko pęd, bezwarunkowy, męczący i zagarniający czas.
Ktoś popychał obrotowe drzwi, ktoś wciskał guziki wind i potykał się na ruchomych schodach.
Obrazy spiętrzały się w głowie i nakładały na siebie, tworząc zupełnie nowe,
niezwiązane z niczym plamy.
Książki przykrywał kurz kontekstów, coraz gęstszych i trudniejszych do ogarnięcia.
Byłem bogiem w oku konceptu.
Każde moje słowo budziło do życie nowe światy.
Notowałem swoje wielkie odkrycia na tanim, cienkim papierze spiętym czarną spiralą.
Strony nie miały numerów.
Straciłem też rachubę w ilości połkniętych książek i artykułów.
Litery – wchłaniane i kasowane, zatracały pierwotne kształty i ginęły, wciągane przez wiry kolejnych znaczeń.

Siwowłosy mężczyzna z wskaźnikiem zamiast palca dyrygował moją percepcją,
wysypując na ścianę obrazy z plastikowego pudelka.
Światła na gzymsach i tanie paprotki pod ścianami.
Nie potrafiłem opędzić się od wrażeń i atakujących zewsząd galaktyk niewykonanych jeszcze operacji.
Czułem, że niczego już nie wymyślę, mając przed oczyma cały wszechświat.
Moje wiotczejące powoli ciało dzieliło się, odpadało od duszy i spadało z krzykiem w otchłań.

Tęskniłem za prostą historią, wyglądając przez okno autobusu
płynącego przez zamroczone pola, pocięte bruzdami ziemi.
Szukając świateł w obcych domach, myśląc nad tymi,
którzy właśnie siadają do kolacji i patrzą na siebie w milczeniu.
Wydawało mi się, że zrozumiałem.
Miałem smak kromek chleba, które wsuwali sobie do ust
i wieczornych wiadomości, które za chwilę będą oglądali.
Czułem w ustach ukłucia.
Nie lubiłem już wszystkich tych, którzy potrafią więcej niż ja.
Czułem, że spoglądają z góry na krzywy przedziałek,
który niestarannie zaznaczyłem rano na szczycie swojej głowy.
Byłem obcy, nawet, kiedy przesączony przez zęby uśmiech znaczył moją twarz,
zwróconą ku ich twarzom.

Śniło mi się, że nic już nie będzie takie samo i więcej nie wejdę do sklepu z nowymi ubraniami, żeby zagarnąć do torby kolejną parę spodni.
Świat był jednocześnie ciasnym pierścieniem ściskającym moją szyję i wielką obręczą, przez którą kazano mi przeskakiwać.
Był też obrączką, która zdobiła mój palec i obrożą na szyi piaskowego psa,
który stal tuż tuż.

Oczy nauczycieli były krążkami amarantu obracającymi się miarowo w rytm wykapywanych
na pulpity słów. Gesty i chaos.
Miałem notatnik pełen wiary i wrażeń z wycieczki.
Otwierałem go w samotności i przebiegałem wzrokiem przez zarysowane strony.

Przypominałem sobie wszystko to, co przeoczyłem,
ale ręcznie i nieświadomie wpakowałem w określoną formę.
Chciałem tych amarantowych kul sypiących się z oczodołów nauczycieli.
Pod ręką miałem tylko miękką maskotkę.
Cisnąłem nią w ścianę.

W Internecie były wspaniale prace matek i żon, masa solna,
plastelina, koraliki, stary Singer.
Istoty nie z tego świata szyte ze starych płaszczy i klejone z kawałków gazety.
Czułem, jak napiera cyberprzestrzeń, jak denerwuje swoją powszechnością i jak fatum wpija się w moje skronie, żeby wlać kilka strumieni ostrej lawy wprost w zwoje.

Padłem ofiarą własnych przekrzywionych pólkól.

Byłem beznadziejnym przypadkiem, skrzyżowaniem parasola z wiertarką, równocześnie ochronnym i zabójczym, pozbawionym trzewi, bosym i nagim i głupim.

W ogóle mnie nie było. Tydzień pędził i jedyne,
co można było wykonać – to kilka ruchów pionem ciała.
Skoczek, arlekin, maska.
Nie znajdowałem w tym przyjemności.
Trochę łechtało, trochę pobudzało.
Dostarczało tematów rozważań i obaw.
Nie myślałem o życiu.
Były tylko te wszystkie nierzeczywiste formy wyświetlane na ścianach przez szatańskie maszyny,
którymi zwykłem gardzić, dopóki nie udało się im mnie kupić i obkupić.

Dzień zlewał się z nocą i wiedziałem, że jestem sam.
Wszystko, co mówiłem i robiłem pustoszyło mnie coraz bardziej.
Wszystko, co wykreowałem w nieistniejącej przestrzeni sprawiało,
że coraz mniej było śladów moich stóp na ziemi.
Znikałem niepostrzeżenie i traciłem kontakt z rzeczywistością.
Moje życie było fragmentem narracji, zbitkiem powiązanych ze sobą zdarzeń.
Rysy twarzy powoli przybierały postać ikony patrzącej na mnie z drugiej strony ekranu.
Byłem rozwodnionym potomkiem ekranologów, zabawką istot ciekłokrystalicznych, niewolnikiem rewolucji i nowoczesności.

Posiadanie przekroczyło moje moje możliwości.
Chciałem niszczyć.

Na zimę - Paloma Navares





piątek, listopada 21

pulp+fiction

Godzinę pięćdziesiąt jeden zdychając ze śmiechu w jakimś miejscu o nieokreślonej lokalizacji.
Witaj nad morzem, mówi bezgłośnie kręconowlosy włóczęga
gnieżdżący się od dwudziestu lat, na zasyfionej przez ludzi plaży.

Przechodząc obok, spogląda niepewnie w stronę oka.
Membrana maszyny zacina się niespodziewanie na tej właśnie scenie i naświetla go, zwielokrotnionego przez słońce i własne kroki,
coraz odleglejszego i mniej zainteresowanego.

Poszarzała klisza wysuwa się z ust Kapitana.
Opada na piasek i pozwala mu okryć się do polowy cienką warstwą drobnych,
białawych ziarenek.
Źrenica Włóczęgi raz jeszcze zwraca się ku odległemu kształtowi.
Tłuste pukle unoszą się w górę, stopy mężczyzny odrywają się od ziemi.

Kapitan przesuwa drewnianą skrzynię, wygarnia dłońmi osypujący ją piasek,
z lubością nurzając dłonie w sypkiej strukturze.
Uśmiecha się kącikiem ust do sięgającego już linii horyzontu kształtu,
nieśmiało zagłębiającego się w szczelinie pomiędzy dwoma obłokami.
Pokryta zmarszczkami dłoń sięga do kieszeni granatowego płaszcza.
Kapitan wyjmuje fajkę. Zapala fajkę. Zaciąga się fajką.

Dolne i górne, przetrzebione przez czas, rzęsy stykają się w tym właśnie momencie, chroniąc wyblakle od słońca źrenice.
Nie ma cienia.
Plaża dłuży się.
Zupełnie brak wątłych postaci w białych sukienkach.
Fale wiją się jak oszalałe, tracą na wadze, unosząc się coraz wyżej,
wbrew wszelkiemu ciążeniu.
Wilgotny brzeg osypuje się i tonie.

Kapitan podwijając nogawki spodni, odsłania masywne, ogorzale łydki.
Gęsia skórka stawiająca do pionu zbielałe włosy pojawia się natychmiast.
Czeka. Przygryzając ustnik fajki, stukając cybuchem o skrzynię.


,, Reżyserowi zależało, by widz zobaczył zwykłych bohaterów w ich pozornie tylko zwyczajnym życiu.
Wszyscy bohaterowie mają około 30 lat, różne życiowe doświadczenia.”


Rzygają lukrecją. Długie czarne wstęgi wysuwają się z ich gardeł i opadają na ziemię z cichym szelestem. Kobieta i mężczyzna, trzymając się za ręce, zginając się wpół, stykając czołami.
Pot po skroniach. Nasza wina, nasza wina.
Stukają klawisze laptopów.
Nie powinniście podupadać na zdrowiu, zawsze jest ktoś, kto czeka.
Daleki od okna, daleki od śmieszności, groszków i róż.
Rzygacie lukrecją, cukrem.
Czysty, biały, zloty, jak gwiazdy, sypie się z nozdrzy.
Idzie zima.
Czarnobiałe, zwyczajne życie.

,, W związkach, które tworzą, jest im za ciasno, za trudno, zbyt nudno.
Nie dlatego, że druga osoba jest nieatrakcyjna, mdła, nijaka,
lecz dlatego, że współcześnie ludzie zatracają umiejętność zbliżenia się do siebie, obcowania ze sobą.”


Nie, nie, absolutnie. Kiedyś potrafili się poznawać.
Mieli swoje garsoniery i alkowy z widokiem na ogród.
Chroniły ich cienie, świątynie dumania i altany, do których uciekali podczas najpiękniejszych przyjęć w zamkach i pałacach, żeby wspólnie milczeć.
Patrzeć. Czekać.

Za ciasno? Współcześni ludzie - wspomnij na nich Pani Bovary, nie martw się więcej, że tylko w Ciebie trafiały pioruny. Byłaś Lalką, lekturą, inspiracją, dla tych wszystkich, którzy teraz giną w strugach deszczu,
w powietrzu pomiędzy balkonem a łuszczącą się jezdnią.
Kłuci na śmierć przez spadające gwiazdy.

,, Bohaterowie nie potrafią wyjść ze swoich ról. Tkwią w głębokim marazmie. I trudno wyobrazić sobie, co musiałoby się stać, by wyrwać ich z niemocy i "teatru złudzeń".”

Yuppie - czym różnią się od hippie?
Skąd wniosek, że krawat jest gorszy od sznurka koralików?
Jeżeli dynamiczna dziewczyna agenta się uprze, zawiśnie na własnym włóknie mięśniowym,
niekoniecznie w ich wspólnej szafie, na jego wyjściowym halsztuku.
Pijana, szalona, jak gdyby niespełna umysłu.
Ale pięknie wygląda i ma najlepszy spośród wszystkich bohaterek glos.

,, (...) Tak, Ł. mówi o zamknięciu, ale nie poprzestaje na banale: "Jesteśmy nieautentyczni".”


Tak, posłuchajcie tylko tych zniewalająco prostych kwestii,
wypowiadanych z emfazą plastikowych słów.
Jeszcze chwila, nie bijcie się, nie kłóćcie.
To jest życie, przyjrzyjcie się dobrze, bo nieczęsto będziecie mieli możliwość obcowania z nim w tak pełnym wymiarze.

autentyczny prawdziwy, rzeczywisty, oryginalny, niepodrobiony, wiarygodny. Etym. - gr. authentikós 'gwarantowany' od authéntēs 'sprawca; morderca'; zob. aut-; -hentēs '-czyńca'; por. efendi.

Nie, nie jesteśmy mordercami. Ona chciała powiesić się sama z siebie.
Żeby zrobić mu na złość, żeby dociążyć żyły czymś intensywniejszym niż krew.
Wyśmiewając jego małomiasteczkową dumę, wypruwała z siebie duszę.

Nie, nie chce zabić jego marzeń.
Może czasem, troszkę. Delikatnie, z daleka, na wylot. Przestrzelić.
W wazonie hodować szklane tulipany podlewane krwią ściągniętych do nory wyrostków.
Ale tylko czasem.

Jesteśmy nieautentyczni w życiu, czy w filmie?
Co prawda – to prawda.
Co prawda?

,, Wszyscy jego bohaterowie są w jakimś sensie nadświadomi.
Za ciasno im w mieszczańskich koleinach, brzydzą się konwencjonalną rolą męża-żony, chłopaka-dziewczyny, całym tym romantyczno-naiwnym, codziennym spektaklem rodem z "M jak miłość".”


Mówią ,,pierdol się”, bez najmniejszego wahania.
Są szczerzy, jak prawdziwi aktorzy.
Ich kwestie są równie teatralne jak prawda.
Ściśnięci, z głowami pomiędzy kolanami,
trawieni chorobą sierocą i nienawiścią do życia.
Wiecznie przestraszeni, niepewni,
bez nadziei na akceptację i porozumienie.
Nie ma księdza, niechcianego dziecka.
Jeden narkoman, ssący, wampirzy,
wgryzający się w tętnicę własnej siostry.
Martwe mewy, złomiarze, torowisko, wózek inwalidzki.

Brzeg morza, fale i kapitan wyplątujący stopy z potężnych oczek rybackiej sieci.
Gdańsk. Sopot.

,, Przeraźliwie boją się nudy i wszystkiego, co przewidywalne.”

Wyłącznie współcześni, tak.
Nie mówmy, sacre coeur, o Rzymianach i Grekach.
Nie wspominajmy o romantykach i akcjonistach.
Nigdy więcej sytuacjonistów.
Jesteśmy tylko my, współcześni.
Nie było nas wcześniej, nie będzie nas później.

Megalomańska bzdura, proszę recenzenta.
Ci filmowani – żyjący chcą krwi, tak jak ich poprzednicy.
Chcą adrenaliny sączącej się w czerwony punkt,
narysowany na piersi jakiejś dziewczyny,
chcą siarczystego milk-shake`a za 5$ zaprawionego bialą kreską i paroma godzinami tańców.
Chcą bajek o świecie, który istnieje tylko w ich głowach.
Nie chcą, boją się innych, prawdziwych światów.

,, Gonią za adrenaliną i ekstazą. Ale ta pogoń, zamyka i boli.”

Im więcej, tym więcej, tak mawiał Kubuś Puchatek goniący za beczułką miodu.
Napychający pluszowy brzuszek do granic wytrzymałości,
przekraczający granice framug własnej chatki.
Nieraz zdarzyło mu się rzygnąć lukrecją w publikę stojącą na murawie Stumilowego Lasu.
I musiał zdobyć Górę Czaszki.

,, Jeśli ma być tylko intensywnie, skrajnie, zerojedynkowo, każda rozmowa, relacja zmienia się w spektakl, żonglerkę konwencjami, teatr na granicy emocjonalnej histerii.”


Więc powiedz, Kolego, czy w takim wypadku film zamienia się w kilka kadrów z życia kilku zamotanych par? Zerojedynkowo, zgaduj, o co chodzi.
Które będzie zerem, które jedynką?

,,Krzyk ludzi obolałych, którzy nie dają sobie rady z życiem. (...) Ten film prowokuje, niepokoi. To ewenement na tle polskiego kina, coraz bardziej przypominającego telenowele. (...)”

Telenowele są tak piękne…szkoda, że mało w nich lukrecji i zimy.
Może jeszcze da się coś zrobić? W ofercie mamy zestaw rozrywkowy obejmujący sześć sztuk broni białej, wypolerowanej i gotowej do zabawy. Dwa kilogramy jagód, garść malin, cztery koszyki truskawek, tegorocznych. Dwie pary nagich stóp brodzące w słodkim, lepkim soku.
Broń biała.
Jakieś połamane krzesło w tle, trochę tapety w fantastyczne,
ikeowskie ornamenty.
Niczego konstruktywnego, broń Boże.

,, Ł. portretuje pokolenie ludzi wypalonych.”


Skąd oni się do diabla biorą?

,,Przenikliwa diagnoza pokolenia, którego świat wartości, nieco rozpaczliwie, przybiera czasem kształt systemu zerojedynkowego, z jasnymi opozycjami dobra i zła.”

Dwie godziny pięćdziesiąt dwie minuty Kapitan ciągnie skrzynię po piasku.
Później popycha przed siebie.
Fale rozstępują się, by przepuścić tęgoplecego mężczyznę
o włosach słonych i gładkich.
Wiatr nieomal skręca z jego głowy melonik i rozwiewa na boki brokatowe poły staromodnego fraka.
Kapitan przystaje, żeby się przyjrzeć.
Oko po raz kolejny wylania się spomiędzy błon i rejestruje wyjście mężczyzny z wody. Stopy ma uwalane czerwonym sokiem.
Uchyla melonika i bez słowa klęka na piasku.
Patrzy w niebo, bezrozumnym, pustym wzrokiem kogoś, kto ostatnie 50 lat spędził w jaskini.
Nagle rozciąga usta w uśmiechu.
Wargi pękają z trzaskiem.
Uświadamia sobie niebo, myśli Kapitan, patrząc na niego pogodnym wzrokiem.
Przybysz wstaje, podchodzi do brzegu, żeby kucnąć i sięgnąć dłonią w toń.
Po chwili w jego dłoni trzepocze średnich rozmiarów ryba.
Z daleka nie widać, jaka.
Przybysz wprawnym ruchem ściska jej główkę i wyrywa razem z ością,
ciskając nią w morze.
Kapitan po raz pierwszy ma do czynienia z tak brutalnym sposobem patroszenia.
Zawstydzony odsuwa się trzy kroki do tylu i sypie tytoń do fajki.
Przypatruje się, jak człowiek w meloniku miarowymi ruchami szczęk miażdży surowe ciało ryby
i przełykając z trudem kolejne kęsy, gapi się w niebo.


(źrodla cytatów)
(kopaliński)



mokrydziwnypiątek

poniedziałek, listopada 17

plucie

Nocą nie ma lat. Godziny ciągną się zapamiętale od zmierzchu
do świtu. Nie ma prawa. Śpi. Ciążenie powiek nijak ma się do
dziennego ciążenia świata. Słychać, jak oddycha.

Nie sposób wstać ani położyć się spać.
Nie sposób odejść od monitora.

Nie przerażają mnie wizje porannego wstawania.
Nie mogę spać, nawet po dniu przebieganym po okolicznych ,,wydarzeniach",
nie mogę, w głowie mam supermarket, ścierają się przeciwne opcje,
trą o siebie podbrzusza fioletowych barrakud.

Taka i owaka, bez inwektyw.
Nocy nie ma, zasłony żółte, kwiaty żółte, światło żółte.
Ściany też jakieś takie. Nieśmiertelnie cieple w kolorze.
Schulz czy ktoś.

Dzisiaj też wygrałam bilet na koncert, sic i mać, niestety zbyt późno
odebrałam maila. Ale było kino familijne, James Bond i koleżanki.
Mocny, szybki, zbyt. Może pomożesz mi szukać papeterii, bejbe i te sprawy.
Co Casino Royale, to to, jakkolwiek obecność Craiga łagodzi wszelkie
niedociągnięcia dialogowo - obrazowe nawet w takim skicie
(kalejdoskop scen akcji szaleje w tempie uniemożliwiającym zarejestrowanie wszystkich obrazów).
Ale są Panny, jest seks, węzeł miłości spadający w śnieg i sporo krwi.
Brakuje trochę jazzu. Another way to die, śpiewa dziwaczny duet walący w kotły.
Wszystko się pętli, wszystko z językiem na czele.

A teraz Ulver, Perdition City, który to już raz w tym sezonie.
Niewyspany jest zwykle mniej pobudzony - to chyba dobrze.
Będziecie w miarę bezpieczni. Kawałek popołudnia można przespać na czerwonych
fotelach. Drugi kawałek przebiec. Potem jeszcze usiąść na chwilę w autobusie
i przetoczyć się do domu. W domu stukać zdjęcia i klawisze, walić się po głowie.

Potem próbować zrozumieć, jak to możliwe, że ktoś z twarzą i fryzurą
Jacka White`a odprawia takie gitary jak siekiery.
Albo - dlaczego nocne biegi po schodach przyprawiają serce o migotanie komór.
Powietrze na obnażonych łydkach wbija się w ciało jak kły.

W radio, podczas prysznica (błogosławiona chwila dnia!) poważne rozmowy na temat -
,,Jak żyjesz w zgodzie z samym sobą?".
Ludzie dzwonią, mówią.
Piszą, malują, odczyniają zaklęcia i terapie. Pogłębiają duchowość.
Jednym słowem - żyją w zgodzie. Jak to?
Przecież powinni odpowiedzieć ,,ale którym sobą?", ,,ja przecież nie żyję",
,,niemożliwe, na świecie pragnienie, ludzie umierają, nie wiem, co będzie dalej,
Chiny, praca, pieniądze, żona", ,,nie potrafię żyć, boję się śmierci",
,,Bezmyślnie".

Czy żyjesz w zgodzie z samym sobą?
Nic Cię nie uwiera, niczego nie chcesz reformować, rozwalać, unicestwiać?
Po prostu harmonijnie się rozwijasz, tak, rozumiem, jak pączek kwiatu i larwa motyla.

Larwa motyla?
Ściśnięta w jaju gąsienica musi wygryźć sobie dziurkę, wyjść i zjeść skorupkę.
Później przepasać się jedwabną nicią i zawisnąć na drzewie, żeby następnie pęknąć
wzdłuż grzbietu i wyjść z siebie. Ponownie zawisnąć na jedwabnej nici.
Wisieć. I znowu pęknąć, żeby wyjść z siebie. Siedzieć w bezruchu z mokrymi,
bezwładnie zwisającymi, pomarszczonymi skrzydłami. Czekać na herolimfę.
A potem lecieć. Przyklejać jaja do roślin. Zdychać zimą.

Byt harmonijny mówi ,,dobranoc". Są tylko zrywy i grzbiety szczytów.
Noce ciężkie i gęste. Lawa słów stygnąca na wargach.

poniedziałek, listopada 10

mięso.



Listy ze stanów (podgorączkowych).

Pomiędzy szczeliną niepamięci a pamięci o dostępnie swobodnym;
w chwili niedoboru środków koniecznych do wytwarzania malych,
polyskliwych kulek, które tocząc się po ekranie, dostarczaly
mi niepowtarzalnych duchowych przeżyć, zanurzam się.

Mózg jest interfejsem, język samotnym word launcherem.
Dane dokonują skaryfikacji na plaszczyźnie pulpitu.
Chcialabym Cię sparafrazować, milczący antagonisto, Krzysztofie Kamilu.
To nie prawda, że nie my.
Toniemy!

Być może usprawiedliwia nas podejrzenie, że dopiero od kilku lat
powoli zaczynamy uwalniać się od mętnej sztuki POP.
Mamy prawo do sztuczności, jesteśmy neo, wymierającą formacją
uksztaltowaną na bazie dokonanych już procesów.
Kimś sięgającym po skończone metody obrazowania.
Pogrobowcy faraonów końca. Poplecznicy wuja Andy`ego.
Koniec! Koniec będzie z wami (choć i Bóg jakiś byl, skoro się pojawiliście).

Być może to nasze pokolenie, testując konceptualizm i wszystkie inne,
przebrzmiale wartości, znajdzie wyjście z tej żenującej sytuacji.
Nauczy się rozumieć liczby.

Tańcząc, śpiewając, wodząc rozognionym wzrokiem po peryferiach swojego
pokoju, choruję.
Czuję, jak w wątpiach bulgocze wątpliwość.
Intuicja sugeruje wlaściwe rozwiązania, oko odnajduje ścieżki harmonii.
Ale ręka staje w obliczu krypty skryptu.
Informatyka matematyki i matematyka informatyki uśmiechają się szyderczo
i skazują neoromantyków na niejasny język welen, nitek i drutów.
A ona, S., pinda niedzielna, nie przejmuje się powoli zasnuwającym niebo
kodem zerojedynkowym. Ona jest ponad tym, plynna i niefrasobliwa.

środa, listopada 5

sobota, listopada 1

nekroromantyzm / aterazkrew

------------------------------------------------------------






















Od lewej:
1.Bogna Burska - Małgorzata, kadr z filmu
2. Ludwig Hoffenreich - Luftballonkonzert, 1964
3. Dani Filth (Cradle of Filth)
4. Gilbert&George - Bad God
5. Wolfgang Pietrzok - 173/6, 1993
6. Jan Saudek - White Flesh Mergant, 1997
7. Fotografia vintage
8. Władysław Hasior, Wyszywanie charakteru , assemblage
9. Ducasse - Male Sexuality Headless
10. Sarah Charlesworth. Figures, 1983.
11.Hans Bellmer - Lalki
12.Natalia LL - AKSAMITNY TERROR 1970
13.Judith Bernstein. Five Panel Vertical, 1973.
14.Dorota Nieznalska - ZASADA PRZYJEMNOŚCI, 1997.98
15.Cecilie Dahl. In French with English Subtitles, 2004–2005.
16.Hermann Nitsch - Hermann Nitsch, 6-Tage-Spiel, Prinzendorf, 1998
17.Bettina Rheims, Korona cierniowa, 1998



------------------------------------------------------------
Do poczytania HANS BELLMER
------------------------------------------------------------

czwartek, października 30

suspirium

_____________________

Zoo. W pobliżu zagrody lam, w powietrzu, unosił się zapach Carlsberg`a.
Stałyśmy obok klatki, nikt nie wiedział, co się dzieje.
Pachniało.

Może nawet pogryzłam sobie palce do krwi.
Niebo prosto z wzornika Pantone; srebrzysty przetak, przez który sypią się gwiazdy.
Było już o tym, że kłują.
Sypiąc się, wykłuwają oczy pisklętom sójek.
Migocą, płoną, pokrywają się siną śniedzią.
Przecinają tętnice drzewom. Z ran sączy się zielona K.
Snadź to dzisiaj jest dzień.

I gdyby tak nagle, niespodziewanie, niebo zaczęło się łuszczyć,
opadać na ludzi ciężkimi, przenikliwie zimnymi płatami?

Otwieraliby szeroko usta i połykali zachłannie strzępy chmur tak,
jak niektóre dzieci, które pozostawione same sobie, połykają
fragmenty zdrapanego ze ściany tynku.

(Niezakłócana niczym psychofizjologia trwania - trzymające się za ręce postacie,
tłumy tworzące kręgi, połączone ustami z niebem, dźwięki przełykania.)

I gdyby ludzie zdołali się zebrać, stanąć i rozebrać,
gwiazdy padałyby nadal, wdzierając się w zwały obłoków, atakując ziemski spokój,
podcinając żyły linii energetycznych i szarpiąc ławice rozebranych ciał,
wystawionych na ich niełaskę.

Skowyty i szumy ze słuchawek, mlaskanie przerwanych gwałtownie rozmów,
dźwięki przełykania i dławienia się. Eteryczny blow job pod kopułą wszechświata.
Gałki oczne wtaczające się do wnętrza czaszki, stłoczone pomiędzy półkulami
mózgu, cieknąca ze rdzenia kręgowego słodycz.

(Plagiatopartytura wygrywania!)

Anorektyczne fasady ludzkich ciał kontra otłuszczone parą korpusy chmurnych
cherubinów atakujących znienacka i gwałtownie. Białe ciałka toczące się po
chodniku, pomiędzy kroplami potu i rosy. Dwanaście miesięcznych stosunków,
jeden do jednego, niebo przeciwko krwi świata.
Zmielone na pył planety podane na talerzu słońca. Gnijące dekoracje.
Rozkładające się ciałka czerwone.

Może nawet pogryzłam sobie palce, czuję jeszcze ten smak, słony i lekki.
Przetaczanie, transfuzja, transgresja.
Litery słów, sylaby słów, czerwona K. na kartce papieru.

Wycieczka do zoo.
Amen.
_____________________

poniedziałek, października 27

blodszot

***

Odkryłam koło towarzyskie młodych prymitywistek malujących krwią miesięczną.
Sztuka menstruacji - to jest to.
Można też rozdwoić sobie język albo włożyć lalkę Barbie tu i ówdzie i symulować poród...
Można też...- no właśnie - podobno wolno wszystko.

I jak tu nie wyglądać apokalipsy...

niedziela, października 26

wokół portretu / szesnaście raczej żółtawych odsłon



















1) Pablo Picasso - Dora Maar, 1937
2) Egon Schiele -Autoportret
3) Ducasse - Miński
4) Keith Haring - Untitled, 1979
5) Michał Minor - Havayaeh
6) Joan Miró - Portrait of E.C. Ricart, 1917
7) Danny Mansmith - Medium Memory Box
8) Elke Krystufek - Vaginanose (Max Raphael revisited), 2006
9) Waldemar Cwenarski - Portret
10) Bronisław Wojciech Linke - Czerwona głowa, 1961
11) Natalia LL - PUSZYSTA TRAGEDIA 1988
12) Janine Antoni - Saddle, 2000.
13) Pablo Picasso - Portrait of the Art Dealer Pedro Manach. 1901
14) Amadeo Modigliani - Woman with Hat, 1908
15) Bernard Buffet - Autoportret, 1981
16) Witkacy - Portret Neny Stachurskiej (Odwilż twarzy) 1930

piątek, października 17

badziabadzia/wykład

++++++++++++++++++++++++++++++







++++++++++++++++++++++++++++++