środa, marca 18

blik.blik.

-Hej, stary, kurwa stary, jadę po nią, będę pod jej klatką o 14.30, trochę bez sensu, wiem, o 12 kończy szkołę, ja pierdole, czekać muszę, ale co zrobić, kurwa, kiedy tak jest.
-A pod szkołę jej podjechać nie możesz? Czas trochę marnujesz, jeździsz, tam i tam, stary!
Przecie szkołę ma niedaleko pewnikiem, podejść byś po nią mógł.
-Wiesz, stary, ale nie wiem, gdzie ona do chuja zapierdala. Budę masz gdzieś na Stroszku, to tak jakbyś się w Nowym Jorku laski chciał doszukać, ochujeć można.

(supermarket, którego nazwy nie pamiętam, bo ma tak kiepskie logo, że zapomina się je natychmiast po zobaczeniu, dwóch młodych chłopców w bluzach z najki)
++
Dziwne miasto. Wystraszeni osiemnastoletni gliniarze chodzący trójkami, kolesie w land cruiserach, patrzący na ulice jak na swoją własność, faceci pod pocztą handlujący impulsami z kart telefonicznych, ludzie objuczeni naczyniami, łysi małolaci w szerokich spodniach ze wzrokiem potulnie wbitym w ziemię, jakby uprawiali jakąś nieśmiałą franciszkańską odmianę gangsta, panny z gołymi brzuchami, na niebotycznych i chwiejnych obcasach, przechadzające się główną ulicą niczym po missświatowym wybiegu, romańsko-słowiańska mieszanka urody, oszpecona burdelowym makijażem, chłopska nieśmiałość w rewiowych kostiumach i wrażenie, że wszyscy coś udają, że naśladują własne wyobrażenia o świecie, który jest gdzie indziej.
(A. Stasiuk, Jadąc do Babadag, s.152)
++
- Pogoniłabym cię, ale zbiera się na strach. Po chodniku wiruje śnieg, po parkiecie, jak w tańcu na lodzie z gwiazdami, zapierdala zimny, skamieniały pociąg. Dokąd, dokąd? - tam chciałabym teraz siedzieć, patrzeć na siebie przez okno, jak oddalam się, mały szklisty punkt na styku krajobrazów, z łokciami opartymi o zimną, wpijającą się w ciało barierkę.
Suche badyle szumią, kiedy po zmroku przechodzę przez przejazd kolejowy. Za każdym razem odnoszę wrażenie, że ktoś stoi za krzakiem, że niemal stuprocentową można mieć pewność, co do zaczajonych między gałęziami twarzy.
W dole jest chłodniej.
Rano, kiedy zimne podmuchy przelatują wzdłuż nasypu, młodzi chodzą tam przed szkołą palić fajki i wypijać błyskawiczne browary (te od których chłopaki leżeli kiedyś pod szkołą, tak zupełnie, totalnie schlani, że nigdy w moim wtedy jeszcze 14-letnim życiu, nie widziałam takiego pogromu). W dole kiedyś jeździł pociąg i jeżeli przejdziesz się w głąb, wzdłuż nasypu kolejowego, czasem natrafisz na pozostałości podkładów, zakryte grubą warstwą śmieci, gromadzonych tu przez te kilka lat, od kiedy zlikwidowano dolną linię kolejową.
I wiesz, to takie dosyć pojebane, że wciąż pamiętam swoje małe buciki u stóp biało-czerwonego szlabanu. Wczesna podstawówka, ani chybi, przypomina się i domaga uwagi.
Ciężko cofać się aż tam - w tych okolicach jest zupełnie jasno, wszystko wyblakło od słońca i czasu, od lat, które minęły i bezpowrotnie oddzieliły mnie od tamtych czasów. Tylko kilka małych karteczek post-it, wlepionych w głębi, zakamuflowanych w odmętach mózgu, zawiera ubogie informacje o wydarzeniach minionych, na przykład człowieku, który osiedlił się na strychu szkoły – jakimś inżynierze wyrzuconym przez żonę z domu, rozwiedzionym i nieszczęśliwym. Podobno włamał się któregoś dnia do swojej dawnej szkoły podstawowej (a naszej ówczesnej), z torbą pełną ubrań i odrobiną prowiantu, wszedł na samą górę i otwarł drzwiczki, sobie tylko znanym sposobem. Niektórzy mówili, że miał klucz, dorobiony jeszcze w czasach, kiedy wkradał się tu z kolegami, żeby w ukryciu popijać wino i dyskutować na różne bardzo poważne tematy. Kiedyś młodzi byli inni – nie chowali się z telefonami komórkowymi w szafach sal biologicznych, wciśnięci pomiędzy słoiki z preparatami, żeby przez całą lekcję wysyłać nauczycielce głuche sygnały i dezorganizować w ten sposób lekcje.
Inżynier był z tego starego, dobrego pokolenia, nauczonego posłuszeństwa, wychowanego na starych zasadach, nietkniętego jeszcze czarną zaćmą Internetu, co to dyskutowało i walczyło.
Widział wszystko bardzo dobrze – tego dnia, kiedy żona wyrzucała jego ubrania i książki przez balkon, poczuł się bardzo nieszczęśliwy, bo przecież nie zrobił jej nic złego – i to nie on, lecz ona, ukrywała w szafie jakiegoś blondasa…a właściwie, to wcale nie ukrywała, tylko eksponowała w pokoju jadalnym, sypialnym, na mieście i w kościele. W pewnym momencie zabrakło miejsca dla nich trojga i ona, wraz z tym blond bandytą, zdecydowała, że jednak to dla inżyniera zabraknie w układzie miejsca – że to on jest najsłabszym ogniwem i że ją bardzo denerwuje. Kiedy to usłyszał, poczuł, że łamie się w nim serce i chyba coś jeszcze, czego nie potrafił dokładnie zlokalizować, bo żaden podręcznik anatomii nie ujmował istnienia tego istotnego szczegółu w schematach przedstawiających układy ludzkiego organizmu. Zapragnął cofnąć się do czasów, kiedy przybiegał z małym plecakiem do szkoły i z pasją rozwiązywał zadania matematyczne, pod okiem dobrej pani nauczycielki.
Niemal słyszał szelest fartucha kuchennego swojej matki i wtulał się w niego, chłonąc zapach ciepła. Teraz takiego ciepła raczej już nie uświadczysz, bo wygolone na duszy panny, czytają raczej inne rzeczy, niż takie matki i bynajmniej niezbyt często zastanawiają się w wieku 19 lat, czy czas już na dzieci i kuchnie. Czas dzieci i kuchni minął, dlatego żona wyrzuciła inżyniera, rujnując mu całe, nieźle poukładane inżynierskie życie.
Wrócił więc do szkoły, zakładając, że widocznie jakieś luki w podstawowej edukacji, uniemożliwiły mu przystosowanie się do tego pachnącego pleśnią, wyfiokowanego świata i to dlatego, że wieku lat 8 dostał pałkę z przyrody czy biologii, spowodowało, że przeoczył istnienie jakiegoś szczególnego hormonu, synapsy energetycznej odpowiedzialnej za stałość.
Umościł sobie posłanie na stosie starych zeszytów.
Nocami wymykał się w poszukiwaniu pożywienia – w dzień siedział u góry, między robactwem, szkolnymi aktami i zwałami starych krzesełek. To było takie piętro bez klas – dostać można było się tylko małymi, zawsze zamkniętymi, żółtymi drzwiczkami.
Kiedy już byliśmy starsi a ósme klasy wyszły ze szkoły, wspinaliśmy się po schodach i siedzieliśmy u stóp tego maleńkiego wejścia. A potem dowiedziałam się o inżynierze i przyszło mi do głowy, że mógł siedzieć, z głową tuż przy dziurce od klucza – i podsłuchiwać nasze rozmowy, podkradać wyznania. Że inżynier wie już o nas wszystko. I przestraszyłam się. Ale wyprowadzili go, przyszli z policją i powiedzieli, że ma wychodzić, nie ukrywać się na strychu, jak jakiś sztubak. Że strych nie ma skrzynki pocztowej, więc nie przyjdą tam pozwy rozwodowe i inne rzeczy, które koniecznie trzeba odbierać i czytać. I że nie można się tak, w wieku podeszłym uchylać od świata i odpowiedzialności. Że jak się czegoś nie chce – to mówi się natychmiast – nie chcę – i nie roztrząsa problemu metodami nerwowo-ucieczkowymi. Miał napisać pismo, że nie chce już tej żony, tak samo, jak ona nie chce jego i pożegnać się ze swoimi dwudziestoma latami spędzonymi u jej boku, tak samo, jak ona pożegnała się z nim, wybierając jakieś inne, niezrozumiałe dla niego boki (zboczona!).
Bez telefonu pan tu siedzi, bez światła - tak podobno powiedział policjant - Nie lepiej to do ludzi wrócić, życie kontynuować w warunkach humanitarnych?, tak mówił, a inżynier milczał, przerażony ilością twarzy, które świeciły naprzeciwko jego twarzy i domagały się uwagi. Nie rozumieli, że on, zwyczajem istot pierwotnych, nie mając w pobliżu żadnych mocniejszych katakumb, zaszył się w ciemnościach, żeby wrócić do łona tej, która wydała go na świat. Lizać grzyby na ścianach dzieciństwa, wchodzić w słoneczne, letnie halucynacje, którym oddawał się z zachwytem jako chłopiec dziewięcioletni, błądząc po porośniętym krzakami podwórku z zmiętym egzemplarzem jakiejś, porośniętej dużym drukiem książki.

No, jak patrzysz, mały, to się woła o pomstę do nieba. Wyglądasz, jakbyś miał ochotę na litrowy karton ciepłego mleka i kołdrę pikowaną przez babcię, steranymi, pooranymi zmarszczkami i bliznami, palcami, ciepłymi jak chleb, słodkimi, jak miód. Palcami odległymi od nas, jak czasy o których przeczytałeś na różnych stronach w różnych książkach i pracach naukowych - i o których dobrze wiesz, że istniały tylko we fragmentach – już od samego swojego zarania wymyślone i podrysowane kawałkami sangwiny przez zmyślnych, niezadowolonych z wadliwej konstrukcji wspomnień, autorów. Dobrze, nie będę opowiadała więcej o tym przedwcześnie posiwiałym człowieku, którego zabrali nauczyciele i policjanci. Dobrze, dowiesz się, że zakończenie było dobre - zniknął na długie lata, zaraz po tej eksmisji, by zarastać zarostem w Chile i Patagonii, z plecakiem przylepionym do pleców, z aparatem fotograficznym. Zwisał wielokroć na parcianym pasku z gałęzi drzew i z góry śledził, nieświadomych swojej obecności pogromców ludzi i zwierząt, drących maczetami zarośla.
No nie patrz tak na mnie, maślanym wzrokiem – też lubię te historie, pachnące potem i krwią, gęste od jaskiń i piwnic, z włosami całymi w pajęczynie i ogniskowym dymie. To była wczesna podstawówka, zupełny zawał serca, nie wiedziałam co myśleć, kiedy patrzyliśmy przez okno, jak go wyprowadzają.
++

(.)

permanentny rizyrcz vol.2



















(rano jest, nie wypisuję, co należy do kogo, zainteresowanym iformacji udzielę ;);
tak mniej więcej prezentuje się stan umysłu przeciętnego studenta, porwałam różneobrazki z różych miejsc a teraz kicham i autobus i zadysz, zadysz, zadysz...)