niedziela, kwietnia 12

śniadanie

Wyglądając (jak? przez co?), zwalczając wzmagający się szum.

Aldona siedzi obok trzepaka, widzę ją przez okno.
Nie, nie jest niczyją siostrą. Włosy opadają na otulone czerwonym swetrem ramiona.
Niebo zaszło rzewną łzą.

Aldonie jeszcze się nie zdarzyło, ani w, ani gdzieś.
W głowie świszcze wiatr, ścieżka wije się od myśli do myśli.
Przechodnie za jej plecami śmieją się, jeszcze w słońcu.
W górę wzlatują opalizujące baloniki. Dzwony biją na koniec postu.

Czy jesteś? Ma przed sobą wielkie pole bitwy, krew leje się spod przymkniętych powiek, choć wydawać by się mogło, że pochylone są nad książką, trzymaną przez nią na kolanach. Ale dziwnie długo nie przerzuca strony i huśta się na zdezelowanym leżaku w kolorowe pasy, czasem unosząc wzrok, by przyjrzeć się spadającym z balkonów fragmentom kwiatów i lakieru powlekającego framugi.

Wiem, że ona pisze. Coś mi mówi, jakiś wściekły błysk w zrezygnowanym oku wskazuje na jej stan, błogosławiony cieniem. Watahy dzikich psów z wyciem tratują jej białe czoło i zmarszczki są jak drobne zaspy. Zapadam się po kolana w tym widoku. Znieruchomiała pomiędzy ś‌wieżo wykwitłymi spod ziemi chwastami i przebiegającymi za plecami gromadami ludzi, tkwi na posterunku.

Powraca myśl o. Spod powiek, wprost na ziemię, układając się w dziwnie symetryczną kałużę, korespondującą z gnijącym nieopodal ciałem baranka, pada krew. Sąsiedzi mają pomazane drzwi.
Bo spojrzała.

Anioł nie zstąpi w ten zakątek, to nie jest zwykłe osiedle - raczej osada - ale żeby się zobaczyć i tak musimy używać lornetek i wizjerów, godzinami wystając na dachach, by wypatrzeć jakąś panią Anię w kąpieli, zza zahaczonej o wazon firanki, w strudze wieczornego światła. Grzesząc samotnie, po omacku. Brudząc i drąc spodnie, zagarniając materiał dłońmi, byle tylko nie umknęła żadna kropla; żeby tylko się nie zdemaskować.

///

Jego ciało mieniło się wszystkimi kolorami, przez pryzmat, który zostawiła na kocu Ag. Tak, przez pryzmat, kobieta podglądała mężczyznę. Pranie schło i wszystko przebiegało pozornie bez konsekwencji, jak film. Niema obserwacja, potem rano, dzień dobry. Oni to kupują, powinni kupować - powinniśmy nie chcieć i nie potrzebować więcej, bo kiedy się zachce - zwykle nie wiadomo, kiedy przestać i można popaść. W okno czy dach. Zatracając się w niedostępnych obrazach i narażając na wściekłe ujadanie sąsiadów.

Pokład mieni się wszystkimi odcieniami. Dzień niepostrzeżenie minął. Wiem już jak przestałeś być chłopcem. Czytam to ze śladów warg na serwetce, dedukuję, zapadając się coraz głębiej w grząski jar słoika. Coś za coś, śmieje się małpa. Spodek, dzyń, dzyń, dzwonią krople herbaty.

Wielki pomarańczowy księżyc. Spójrz tylko. Teraz, za drugim razem, kiedy jestem już wewnątrz swojego pokoju, widzę go zupełnie innym. Tak, jak myślałyśmy. Śledził nas w drodze, stąd niebotyczny niż na jaki się stoczył. Zrudział od ziemi, czy tam, jakiejś jesieni, o którą zawadził spuszczając się z góry na linie, stąd ten opętańczy kolor. Przeświecał przez babciną firankę tak długo, aż wyblakł. Już jest taki jak zwykle. Spokojny i jasny.
Będziesz gryźć?

///

Aldona kąpie się za oknem, prezentując swoje porażające ciało. Jestem głodny, tak bardzo głodny, że za nic nie chciałbym go dotknąć, nigdy nie dostąpić. Pozbawiłbym się marzeń, tak teraz myślę. Jest na świecie tylko ten przyciągający zapach. Umieram na dreszcze, jedym spojrzeniem godząc w, łapiąc jej zaplątane w prześcieradła kształty. Marquez, szepczę, manipulując okiem obiektywu, ale anioł wraca, by trzepnąć mnie po ręce. Zostaw, sapie, wtulając się pomiędzy ucho a ramię, wbijając wzrok w zjawę. Stoimy już. Oboje. Nie wiem, co on tam ma, ale wiem, że tak samo, jak ja, spada właśnie z wysoka.

Za nic nie chciałbym cię już dotknąć. Chciałbym umrzeć w miejscu pełnym zjaw, we mgle, z majakami przed oczami, z polem, zarezerwowanym dla wyobraźni, tylko dla niej. Elektryczne światła szkodzą nam na serce, na zabój. Wiosna, śmiertelnej ezoteryki, śmiertelnej odwagi, tułaczki, w którą nie mamy czelności się wybrać, przyszpileni wizjami do łóżka i baldachimu. Przybici niedoścignionymi opisami miejsc, które blakną - przy kunszcie słowa - gasną, tracąc duszę, jak Aborygeńskie dzieci, przepadają bez wieści, niepostrzeżenie podmienione przez swoje falsyfikaty stworzone przez speców od kreowania przewodników.

///

Mam przez Ciebie, Aldona, ochotę położyć się na ziemi, tak, jak stoję. Położyć się na chodniku, pod czyimikolwiek nogami i leżeć. Biernie, jak drewno, kłoda, człowiek - nie martwy, tylko trochę przybrudzony. Jąkająca się atrapa cukierka. Ty, ty. Jak wytrwałaś w prawdzie, nie rozumiem. Drapiąc bez narażania się na niedostąpienie rezurekcji.

Ennio gra suitę, kobieto, najgorsze ze stworzeń, nie ruszaj się, chcę zrobić ci choć jedno zdjęcie, nim przepadniesz w ciemności. Cały horyzont jest za to twój, obiecuję, że więcej nie ruszę się z domu i przestanę zdzierać korę z twojego ulubionego drzewa, po którym wspinam się, co wieczór, żeby podpatrywać, jak rozplatasz warkocz i siejesz panikę pisma, na białych arkuszach. Przyrzekam na twoje obnażone plecy, że moja dusza jest śmiertelna i nie przekaże nikomu tego, co wyszepczesz do mnie, spoglądając w obiektyw oka.