czwartek, czerwca 4

pocztówka z chaosem

Bytom Dworzec ok. 9 20, przy swoim przystanku stoi autobus linii 146, ludzie weszli już do środka i czekają na odjazd. Na przystanku 820/830, gdzie właśnie stoję, tłum pęcznieje z minuty na minutę. Na horyzoncie majaczy już kształt zbawczego 820. Po chwili, kiedy osiemsetka dobija do tyłu 146, jej kierowca zaczyna się niecierpliwość i trąbi.
Bezskutecznie, gdyż szofer ze 146 zniknął. Ot tak. Ludzie gapią się zaciekawieni.
Po jakichś 5 minutach trąbienia i wyglądania zaginionego elementu, zza żółtej metalowej budy, w której niegdyś był lumpeks, wyłania się zażywny facet około 40, z modnie ściętą grzywą, słuchawką niedbale wetkniętą w ucho i krótką kurtką z tribalem na plecach. W ręku dzierży dwie siatki plastikowe zawierające na oko około 10 pączków. Ciska owymi pączkami za siedzenie szoferskie, na sekundę zasiada za kółkiem. Wygląda na zdenerwowanego.
Odrobinę przysuwa swój wóz do krawężnika, tak, żeby osiemsetka mogła wjechać, po czym wybucha nagłym, jakże imponującym skowytem, wyskakując ze swojego weikułu w kierunku nadjeżdżającego 820:
,,WYPIERDALAJ TY KURWO, KURWA!", krzyczy, zaciągając pasek od spodni i oddala się lekkim krokiem...



Naturalnie, z ramienia rozsądku, starało się hamować popisy. W końcu to nie wiersze, żeby hulało. (Oczywiście nie mam racji, lyteratura to też winna być hulanka.) Naładowało pogodą, ciemną, gęstą, markotną, ciśnieniem, przeskokami temperatur.
Powiedziałabym, że powietrze było zimne, jak... jak nie wiem co. Bo w razie użycia słowa ,,lód" lewa strona audytorium zaniosłaby się nieprzyjaznym burkotem. W wypadku skorzystania z porady własnej dobrej głowy i użycia wyrażenia ,,jak trup", prawa część zmuszona byłaby do wybuchnięcia gromkim śmiechem, gdyż w jej pojęciu nie mieści się bynajmniej jakakolwiek powaga i jedyne, co wzbudza w niej lekki strach, to myśl o przemijaniu, błyskawiczna i nieważna w natłoku zabawek egzystencjonalnych pchanych jej w życie przez różne okoliczności (i boję się używać słowa ,,los").
Wściekły dzień!
Niewiele takich w roku, ale kiedy już się wykluwają to akurat wtedy, kiedy człowiek ubrał się na czarno, krwawi, jest w bojowym nastroju, bo od tygodnia i trzech dni zabawia się w jakieś nocne nauczanie i nadrabianie. Kiedy człowiek myśli, że wcale nie chce być w tej chwili w tym miejscu, emigruje myślami i zły jest, kiedy mu przerywają te delegacje po wszechmorzach jakimś skakaniem po plecach (dosłownie!). I nie potrafi znaleźć swojego miejsca, z dwoma krzywymi w tłumie rękami, które w samotności w miarę potrafią ciąć i kleić, ale nie w oku cyklonu! (Tutaj krótka wstawka z Current 93 - Panzer ruin [in the hands of Gillespie]). Miękisz na ścianach rozrasta się kolorową masą, chłopaki dają z siebie wszystko, balansując na drabinach pod sufitem, wieszając na miedzianych drutach te lizaki z całego roku, płócienka, drewienka, szmatki. Profesor szaleje, w wirze, w jakiejś desperacji, strachu przed niespodziewanymi efektami negatywnymi, pragnący by wszystko wypadło, jak najlepiej i żeby komisja zaczęła się na podłodze szamotać z zachwytu, tulić, całować, czy co tam robią Ochuccy tego świata, kiedy wychodzą na słońce w kolorowych peruczkach porastających sporych rozmiarów łysiny. Powiedział, że jesteśmy mało odważni, mało zadziorni.

Paaanie...
Nie chciałem być takim bucem chowanym w szafie, mówiąc, że proszę ten mój rysun wywalić przez okno, skoro jest źle sklejony. I wcale nie starałem się o te białe krawędzie, fajnie być tak postrzeganym, jak kołtun, antagonista, zaraz bynajmniej malkontent i w ogóle opus dei tej celi. Ale o co chodzi z tą odwagą, żeby się postawić ot tak. No racja. Wiem, jak mogło być lepiej, ale to wcale nie takie proste porzucić wszystkie zasłony, papierki, pędzelki, szmatki i stanąć oko w oko z tematem takim, jakim się jest, bez strzelania efektów graficzno-dźwiękowych, po prostu reprezentować swoje zdanie. Prezentować swoje widzenie gestem.
Bez śladu.
Lata całe zajmuje uwalnianie się od nomenklatury, od pożądania cyferek, to nie hop-siup - albo zrobisz to zaraz, początkujący i wskoczysz na samą górę - albo będziesz żarł się z obawami, kamieniami kompleksów i zasadnością teorii. I ani jedno ani drugie nie zapewnia ci spokoju ducha na całe życie - nie możesz szczeznąć, tylko ruszać się, ruszać.


W autobusie potem, po pączkach, na kolanach trzymano książkę, czytano na kolanach, siedząc obok pana w okularach fragment, w którym ona szuka czerwonych skrawków, całymi nocami, w obawie przed niebanaziemięspadaniem, przesądnie, z całą odpowiedzialnością.
Zasnęło się niespodziewanie idąc za nią parkową ścieżką w niepamięć ostrych krawędzi liści i zbudził nas szelest opadania książki oraz gest pana, podającego ją na powrót. I my dziękujemy. Panu. (Tutaj powinno być chyba ,,amen", bo gruba przesada to całkiem niezła szpada.) I pomyślałam zaraz, że to nie dla mnie, wychodząc już - okiem znalazłam kawałek czerwonego nylonu i biedronkę. Kto dzisiaj rozrzuca tekstylia, mała Kasandro, kto zabawia się w czarnego Piotrusia, plotąc trzy po trzy jakieś sieci na żabki?

W pamięci mamy dziury. Khekhe, spanikowana L., ja te Twoje foty oprawiam właśnie, drugą ręką słuchając, jak Kacper binduje wachlarze w koronie z Trypolisu. Nadano nam bowiem miejskie prawo ustanowienia tej wyspy nową Helladą, a jeżeli wolisz być projektantem, to powiedz lepiej Helwecją - a będą cię bardziej kochali w ślad za wszystkimi przyjaciółmi o ukartowanych karierach - Chip Kidd i jego kapela, Sagmeister pocięty w paski, Weingart z nadanym tytułem szlacheckim (o piękna Szwajcario! mój zachwyt nad tobą, niemal retoromański), zmansonowany Neville Brody, klękajcie przed Carsonem!
Jestem poważny, jak Adrian Frutiger, mam cierpliwość Spiekermanna, ale szaleję na tych tarczach wzorem Lissitzky`ego, z waflem cytrynowym w garści, zamiast obiadu serkiem waniliowym. Moi!

A potem opada falochron na klepisko i ciekawe co się wydarzy, nic takiego, tylko przebyć te dni, trach, trach, trach, dvd rw, ziewanie, trzy pendrajwy zgubiłam, noga moja tam nie postanie.
Buźka, buźka, kamienna buźka.
Na przedmurzach tej papierowej ojczyzny telepią się gałki oczne wlepione w artefakty, myślę sobie, że te rysunki, rozmemłane pod koniec, wcale już nie satyryczne, czysto emocjonalne, wzruszające do łez swoją cukierkową konwencją, niesłusznie zostały tam. Kreh, kreh, dlatego nie miałam pisać, ale głowa pęka, nie pęka od pianek z Kijowa, piwa ani papierosów, ale właśnie od tych warstwiących się miziań. Przysłów, posłów słów, nasłuchów wersów.
Dużo słyszałam od tego początku. Tkanka zapadła, teraz nie ruszysz (jej).

Katowice, Mickiewicza około 16, wszystkie autobusy stanęły w płomieniach korków, choć samo południe dawno już minęło. Ludzie przebierają nogami. Zza załomu wypełza po raz kolejny 820, nie wiedzieć czemu od zarania dziejów wypełnione, choć to przecież jego pierwszy przystanek na tej trasie. Nikt nie wysiada, wsiadają ci, którzy mają siłę. Wóz rusza.
Przez pasy na czerwonym sunie jakiś sierściuch o ewidentnie skejtowskich walorach, wskakuje pod koła gestem ,,co, koleś, fukasz?" pokazując kierowcy, że to nie przelewki.
Niezwzruszony kierujący omija młodego, który jeszcze pięścią uderza w bok autobusu i po raz kolejny tego dnia rozlega się nasze litwoojczyzno moja, tym razem nieco inne:
KURWA CHUJ JEDEN, JA PIERDOLĘ, PEDAŁ.

Brak komentarzy: