środa, maja 20

klikanie i wstecznictwo

Od kilku dni oko w oko z monstrum, stara się nie spać zbyt wiele. Ciężko jest, ciężko - ale wiele rzeczy nagle zaczęło wchodzić, rozjaśniać się i łatwieć. Inne urastają do niemożliwości i gigantycznych czasochłonów, którym trzeba będzie stawić czoła lada chwila - i nie będzie już odwołania, nawet w postaci nagłej chęci zostania Warlikowskim tej ziemi.



Dzisiaj znowu to zrobiłem. Coś syczało wewnątrz, jakby poprzez fale ciemnej odurzającej substancji, pragnęło załatwić mnie wreszcie za jednym razem, stanowczo i bez odwiecznych ceregieli związanych z pytaniem o pozwolenie i jego udzielaniem. Poczułem w sobie pajaca o białej twarzy, smutnego klauna z bezcelowym grymasem na ustach. Jestem karłem - po co pierdolić się z tezami Nietzschego - po co insynuować gigantomanię i homomachię. Po prostu usiądź sobie przy herbacie i przypomnij, jak wiele razy przychodził tutaj mech i kładł się u stóp. Nikt nie powinien prosić o jeszcze. Welur tej historii jest pozorem materialności, kłamstwem, na którym łamię sobie zęby raz po raz, piłując.

Na grafice po 18, kiedy od wdychania rozpuszczalników flaki wychodzą oczami i uruchamia się ta urocza, beznadziejna głupawka, ludzie otwierają wina, zaczynają kopcić, wykładowcy wyszli, kto by pomyślał, takie śmichy-chichy odchodzą, że możnaby się zapomnieć i poczuć jak w domu (a właściwie, czy to nie jest dom - ta właśnie, zupełnie nie-nasza pracownia, która przygarnia wszystkich chętnych?).

Pan J. sugeruje by fotografować postacie bez kontekstów, w abstrakcyjnych wnętrzach, oczyszczonych ze zbędnego nalotu. Wyabstrahowane emocje - coś tak nienaturalnego, że wiarygodnego - zdarza się często w tych około-imaginacyjnych dziedzinach życia, wymuszane przez konieczność, potrzebę syntezy czy wskazówki nauczycieli. Niedługo uwierzę w wielkie, kosmopolityczne studio, łazienkę ponad podziałami, dla wszystkich chętnych, którzy tak jak my, fotografują się przed lustrem, trzymając aparat z dala od kadru i nigdy nie łapią dobrych kontrastów. Uwierzę, że tym studiem świat.

A co w ustach, to i w głowie - bo jakże by nie. Przekalibrowany strach przed sąsiadami łamany przez śmieszne "tik, tik". Bo gdybyś się nie obejrzał przed tym biegiem, nie wyhamował i nie wrócił na sekundę, co by było.

I jeszcze czytanie ,,Polityki" i ,,Cosmopolitan" na przemian, celem odkrycia słusznych aktualnych sentencji nadających się do zilustrowania. Z reguły to się nie sprawdza - więcej dają codzienne podróże autobusem, nasłuchiwanie pod pozorami lektury, śnienia czy gapienia się w okno. Ludzie szemrzą swoje historie, czasem milcząc, rzucając Ci jedno spojrzenie, wypluwają za jego pośrednictwem treść na zewnątrz i czynią cię pełnym przeczuć i wizji.




Dzisiaj refleksja nad rzędem panien w autobusie - słońce świeciło, uch, szyby roiły lekkie sfumato wokół twarzyczek, płomienie tańczyły jak cekiny, sielanka, obraz jakiś - nie mogłam oderwać wzroku. Wszystkie były piękne - od piegowatej Pani o siwych włosach, z lekkimi sznytami rudości po minionej młodości, chudo-pomarszczonej, ubranej w wyblakłe kolory - przez blondynkę o fenomenalnie zadartym nosie, wielkich zielonych oczach, elficką i słodką - przez brunetkę o kręconych włosach, w których smużyło się rozjaśnienie poranne, regularnych brwiach i pełnych ustach - po małą, rozchichotaną dziewczynkę zajmującą babcine kolana. Było ich oczywiście więcej, ale te akurat pierwsze pojawiły się przed oczami, powodując, że żałowałam swojej nonszalancji, która kazała mi zostawić w domu aparat `bo jeśli coś się zdarzy, to chociaż raz dobrze by było po prostu to zapamiętać'.

Pamiętam, jeszcze. Każdego dnia inne wizerunki, wszystkie do umieszczania na ikonach i innych świętych obrazach przez nawiedzonych, pozornych socjopatów, zmęczone, rozbawione, prawdziwe. Aż chce się wiedzieć, co robią, kiedy ich tutaj nie ma, wymyślać krople potu i przedmioty, które zdarza im się trzymać w dłoniach.

Kradnę je, kiedy podsypiają podczas jazdy, wyjmuję papier, chowam za rękawem. Próbuję to złapać - wszystkie gesty godne są chwytania - występują tylko raz, większości z nich nigdy więcej nie uda się zobaczyć - podobnie jak osób. Nie ma czasu na szczegóły - zagłębianie się może uniemożliwić finisz - jest minuta, dwie minuty - zaraz kolejny przystanek, zjawiska znikną, ustąpią miejsca kolejnym i tak każdego dnia, do samego końca. I nigdy dosyć tych poematów - torebek, niedbale zarzuconych na ramię, smaczków kolorystycznych w ich ubraniach - zaskakujących zestawień, kolczyków w mało spodziewanych miejscach i pasm włosów, plączących się z kapturami. Czasem, spod opuszczonego rękawa, wyjrzy naga skóra i znajdujesz jakieś kawałki tatuażu, domyślasz się - co to i gdzie może się kończyć - jaka piękna musi być bez ubrania, z rysunkiem na ciele, kiedy staje przed kimś, komu pozwala się oglądać nago.

Kwaśne deszcze, wewnętrzny przymus podejmowania prób redukowania ich pełnych kształtów, do jak najbardziej systematycznych, określających tylko newralgiczne linie. Jest jakaś radość w kamuflowaniu swoich notatek przed długonosą sąsiadką, która wierci się na siedzeniu i próbuje złapać jakiś kadr. Czasem pozwalam, czasem nie mam wyboru. Byleby nie mówili, nie przerywali tego tego procederu pytaniami.

Denerwuje, kiedy mówią, że rysunek jest nieważny, że powinien odejść w zapomnienie, że w obliczu fotografii nie ma już znaczenia.
Denerwuje mnie to gwałtowne odrzucanie własnych zmysłów, na rzecz racjonalnego ujmowania tematów, logicznego, całościowego, z uwzględnienieniem tła i sekundy odpalenia flesza.
Nic nie zastąpi tej intymności, dziwnej, bo odkrytej - nie oka za obiektywem - a oka w oko z obserwowanym. Nie ma przesłony, nie ma planowania. Odrobina aktorstwa w wodzeniu spojrzeniem po ich sylwetkach, zbieganiu w kierunku okna, przymykaniu szkicownika. Czasem całkowite zdemaskowanie i ich czujny wzrok na twoich rękach, ludzki, przewidujący, domyślny wzrok. Twój uśmiech, rumieniec, zadzior.




Nie jest się w tym reporterem ani portrecistą. Podobieństwo jest kwestią sekundy - trudną do zaatakowania, ale osiągalną od czasu do czasu. Duże studia postaci to raczej zabawki, raczej zmęczone ściuboleniem giganty możliwości, wyrażające ciągłość - stanowiące spójne formy.

Maleństwa to myśli, wygrzebane z samego dna małe piłeczki ciał, skradzionych życiu i zamkniętych w zeszycie.
Lubię to.
Oglądać czyjeś, być dopuszczaną do tego wyróżnienia, kontemplować.
Robić.



// Jak rozumiem pojęcie indywidualnego stylu.
(trochę pitolenia)

Zabawna sprawa, trzeba to w końcu jakoś wyartykułować, bo dręczy mnie niebagatelnie od czasu, kiedy wspólnie zaczęliśmy negować, dotychczas wyznawane sensy, w czym skutecznie pomogły wykłady - począwszy od legendarnego już chyba - wystąpienia Cichockiego, traktującego o land arcie. Niby wszyscy wiedzieliśmy - ale coś zaczęło się załamywać.
Powiedziałabym - nastoletnia rewizja poglądów, gdyby nie to, że nastolatką już nie jestem. Podział nastąpił w momencie, kiedy pojawiło się pytanie o sens dawnych technik w obliczu nowych mediów - filmów, sztuki ciała, ruchomych obrazów, które bez wątpienia lepiej oddają
modłę naszych rozbieganych czasów (w ostatnich latach szybkość naszego chodu zwiększyła się o jakieś 30%, więc coś jest na rzeczy).

Ludzie szkicują - najpierw - bo muszą, wymaga tego od nich system rekrutacji - wykazania sie szkicownikiem, solidnym przygotowaniem do egzaminu. Potem, kiedy już zdadzą - dalej pożąda się się wizualnych notatek, z tym, że, na kierunkach takich, jak nasz, z nieco większym liberalizmem. Ale okazuje się, że większość z nas nie ma potrzeby prowadzenia tego rodzaju dzienników - na sesji pojawiaja się czasem plansze z naszkicowanymi na poczekaniu, ze zdjęć rysuneczkami - albo starymi, ale wciąż jarymi pracami sprzed lat. Nie krytykuję tego, bo nie każdy ma czas i ochotę zabawiać się w takie ceregiele, w szczególności wówczas, kiedy wie już na pewno, że nie interesują go pochodne szkicowania.
Ale zarazem obserwuję, jak przekłada się to na ogół prac. Na naszym etapie zaczyna się już powoli i coraz głębiej popadać w maniery - ci którzy odkryli lub przejęli od nauczycieli sposób rysowania, celebrują go w ten sam sposób na każdych zajęciach. I choć efektowny i ładny - oglądany po raz setny, najnormalniej w świecie nudzi nas na śmierć, bo czegoś mu brakuje.
Profesor stara się mobilizować do różnicowania narzędzi i metod, ale bywamy uparci i niechętni ryzykowania brzydoty.
Bo jakże to tak - zepsuć rysunek, kiedy potrafię ładnie?
(A kiedy nie potrafię ładniej, to mi łatwiej :P hueheu)
I w ten sposób zatraca się powoli charakter i porzuca obserwację na rzecz wyuczonej w przeszłości ,,prawdy" o postaci. Schematyczne ujęcia, sztywne ramy i ,,styl".
Oto co denerwuje mnie w naszych ,,mistrzach" - porzucają przestrzeń.




Nie wiem, może brak dystansu do współczesności powoduje, że przedkładam szkice Ingresa, Buffeta, niedawno widzianych Muchy i Grzywacza czy Schielego, nad obrazy i grafiki - zarówno ich własne - jak i nad nasze rodzime, spotykane w BWA i okolicach. Może to brak dystansu - a może prawda, powodująca, że utrzymywane w jednym, doskonałym stylu rysunki, niosą informacje i emocje o portretowanych, pomimo jednolitej konwencji w jakiej zostały utrzymane - pomimo to nie stając się nudnymi.

Odnoszę wrażenie, że ich autorzy starali się rysować od początku do końca, nie porzucając tego zwyczaju nawet, kiedy zostali uznani i zyskali sobie szacunek widzów. Cechą, którą nauczyli się ujmować w swoich pracach jest tzw. charakter postaci, coś, czego nie da się przekazać za pomocą schematu anatomicznego, nawet najbardziej doskonałego i pozornie wiernego naturze. Dlatego po dziś dzień ich szkice budzą szacunek i podziw dla kunsztu obserwacji, powoli zamierającego w epoce niskich rozdzielczości i szybkich błysków fleszy.

Huh, i przychodzi mi na myśl ostatni wywodzik, niepowstrzymany, na temat Cybisa (z góry przepraszam za nadgorliwość, ale raz zarażona kultem, nie mogę go już zdradzić i przejść, ot tak, bez tytułowego ,,pitolenia" na stronę nowoczesności)- nie chodzi o postęp, czarowanie metodami i możliwościami (choć jak dla mnie - to jak najbardziej wskazane). Chodzi o myśl, tą którą można zamknąć w kresce czy pociągnięciu pędzla, tą którą uda się odczytać obserwatorowi - myśl ponadczasową, nie splamioną chęcią nadążania za czasami i ludźmi, nie zdradzoną przez miłość do ,,pokazywania się" i pożądanie uznania.
Jasne - nie można wyzbyć się chęci bycia chwalonym, rety, nie sposób wymagać tego od kogokolwiek - choć istnieją tacy, których przekonanie o słuszności własnych działań splecione z wewnętrznym nakazem jest silniejsze niż jakiekolwiek słowa krytyki. I nawet cierpienie spowodowane brakiem uznania nie jest w stanie powstrzymać ich rozpędzonych piosenek o życiu.

W którejś z Wyborczych tego tygodnia recenzowano premierę najnowszego filmu Larsa von Triera, o nietzscheańsko brzmiącym tytule ,,Antychryst" - nie wiem, czy to zobaczę, w każdym razie, jak dotąd nie widziałam - ale przeczytałam przy okazji recenzji parę wartych refleksji słów. Mianowicie autor krytykował brak dystansu reżysera do pracy - według niego to przelewanie lęków na taśmę filmową, pozbawione odpowiedniej otoczki w postaci solidnej treści, przedstawione za pomocą pokawałkowanych scen przypominających senne marzenia było zabiegiem infantylnym, gdyż przez nadmiar emocji i chęci ich wylewania, Lars nie zdołał stworzyć dzieła, które trafi do ludzi. Nie nadał mu ,,stylu", pozostawił jedynie ,,charakter". Podczas projekcji śmiano się. Krytycy podobno, poza jednym, nie pozostawili na von Trierze suchej nitki.
Czytając to, nawet bez jakiejkolwiek wiedzy o opisywanym filmie, zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak często tego rodzaju recenzjami traktowano wszelakich geniuszy i prekursorów, jak łatwo dać sobie zamknąć jebane powieki, kilkoma słowami ,,autorytetu" i patrzeć na świat przez pryzmat cudzych refleksji.
Krytyka oczywiście, w czasach przeładowania wirtualnością, jest konieczna, by nie przemieszczać się na oślep od hiperłącza do hiperłącza (z drugiej strony - czyż nie to właśnie uprawiamy?) - ale warto ostrzyć sobie zmysły i samemu ciąć tkankę łączącą nadrealność z realnością, wirtualność z rzeczywistością.
Warto powstrzymać chęci do zamykania się w recenzjach określających słuszność od początku do końca i wychylić nos poza schematy odpowiedzi.
Och. Tokosłow.

///
ku pamięci tego ptaka, któremu coś utrąciło oko i chyba coś jeszcze i zdjęty przeze mnie z jezdni (był jeszcze żywy, ale niezdolny do poruszania się, skubał tylko piórka dziwnie przekrzywionym dziobem), po kilku godzinach, kiedy przechodziłam ponownie ulicą Cmentarną, zniknął bez śladu. może to i lepiej, bo bałam się zobaczyć go martwym.
inaczej z tym, co już jest martwe, z tym, czego nie mieliśmy okazji smakować, dotykać i doświadczać żywym. paradoks - kręcą mnie zdjęcia z krwią, zbieram zdjęcia soft sm porn, wszelkie inne dziwności trupio-anatomiczne i czytam de Sade`a (choć z reguły tonąc w przerażeniu, dlatego nieliniowo, tego się nie da przełknąć jednym tchem) - a tamtej chwili po prostu się przestraszyłam, podobnie jak samej świadomości jego rychłej śmierci, która pojawiła się na widok zakrwawionego dzioba i bezruchu, w którym trwał.
ave, zwierzęta fruwające.
naczytałam się o młodocianych mordercach.

//
*nieudolne szkice moje z autobusu i okolic ;>, zdjęcia z pracowni

Brak komentarzy: