wtorek, maja 12

musujące kolakao z milki

Orka(n)

Czerwone słońce. Tania, ostra pornografia,
w którą się ciężko zaopatrzyć. Los
jest jak ryba w rękach i gdzie tu
zarzucić wędkę? Ludzie są

jak psy, interesują się ludźmi i tylko
ludźmi. Co jeszcze jest jak co?
Igrzyska olimpijskie okazały się kolejnym
niewypałem i cała Polska zrosi

rzewnymi łzami to srebro. Będziemy
biegać płacząc, będziemy kłaść
trupem ze łzami w oczach i wbrew opinii całego
świata nazwiemy je łzami szczęścia.

(Adam Wiedemann, z tomu Kalipso)


Kiedy szedłem ostatnim razem polem, bynajmniej nie w niecnych zamiarach, szedłem słuchając Krysi Aguilery i Blekejdpisu, wzdłuż płotu jednostki wojskowej, przesłoniętego gęstą siatką traw i innych chaszczy, z bassbitem podkręconym do granic możliwości .
Nie słysząc odgłosów przyrody, ani tym bardziej nienaturalnych jednostek człowieczych, od których teren ten jest z reguły wolny, drąc paszczę, szczerząc paszczę do głuchego pustkowia natrafiłem na wyrwę w gałęziach i oczom moim ukazał się żołnierz Wojska Polskiego w pełnym umundurowaniu, ewidentnie na warcie, stanowczo na miejscu, w przeciwieństwie do mnie, bo ja po prostu się błąkałem - a on - on wiedział po co go tam przylepiono, zatem natychmiast wykorzystał któryś z punktów swojego regulaminu i ruszając ustami (dla mnie bezdźwięcznie), komicznym ruchem wskazał ręką jakąś bliżej nieogarnioną przestrzeń, w którą miałem, wnosząc z tego drgnienia palców, iść won czem prędzej nim on przesadzi ów płot jednym susem i spuści mi manto mortale albo usadzi w głowie słowa jakiegoś moralitetu, od którego dnia tego właśnie, uciekałem w krzaki od rana do wieczora, tępiąc sobie komórki popmuzyką. Pomachałem zatem głuchą na jego słowa głową i ruszyłem w przeciwnym kierunku, na dystans od płotu spory, byle dalej od karzącego spojrzenia służbisty.

Żując łodygi maków (po raz pierwszy odprawiłem to w Tychże, lat temu kilka - sporo), dalej idąc, z fajkostanem na wargach, przekrzywiając daszek swojej poluzowanej dżokejki, bez konia musując kłusem poprzez szelest własnych nogawek, podążając na północ, przez trawę, z w torbie, jakimś zakleszczonym wodorostem, khe khe, spotkałem ich, ich trzech, rozpoczynających właśnie biesiadę, co za idiotyczna sytuacja, że byli właśnie znajomi, od lat nie widziani, na środku mojego pola, strzelający mate i inne alkohole, wyciągający w kierunku przyjazne dłonie - ja w kierunku - wafle cytrynowe, dzieńdobry, dzieńdobry, przysiądę. Ja jestem Biegun, czy biegun to już waszego całodziennego pragnienia, skoroście wleźli na pole odpoczynku mego od dumek i liebesromanów, się panowie wściekliście.

Khe, khe, alfą i omegą czuję, coraz więcej myślę o efektach słów, to niedobrze, rozwarstwiać znaczenia i znajdować wszelkie możliwe interpretacje.


(,,Na piedestale należy umieścić Matkę Boską z Dzieciątkiem, które tuląc się do Niej, jednocześnie bierze Ją za podbródek, by zwrócić uwagę na mnie; ja zaś niżej, obrócony tyłem do widza, z głową ku Najświętszej Rodzinie, przyciskam słup do piersi - obok mnie kij podróżny i kilka rozrzuconych rękopisów" - opis pomnika nagrobnego, którego postawienia zażądał po swojej śmierci Paul Claudel.)


Po mojej śmierci, ach kiedyś pewnie nastąpi, chcę powiedzieć, że nie chcę wiedzieć, co będzie. Bo po co mówić, skoro nie wiem, czy będą powody by myśleć, co ze mną, kiedy mnie już nie będzie. W tym zimnym ciele, które teraz jeszcze kremem oliwkowym nacieram, piaszczyste śniąc wersety, plażowe zakusy, nie będzie drugiego dna. Zwykła konserwa potem, garnitur po duszy, pachnący jeszcze trochę żywymi rodnikami i łojem. Nic nie będzie wyjątkowego w tej nieubłaganej śmierci, o której nie powinno się myśleć w swoich latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku.
(Bełkoczesz, usiłujesz się wkupić w łaski tego, co za oceanem nazywają ,,flow", tej wróżki, którą łapie się za skrzydełka całymi godzinami, żmudnie trzepiąc poematy ,,ku czci".)
To przynajmniej powiem jeszcze, że perfidny ten Paweł Mykietyn, napisał coś co mnie uwiodło, co za znerwicowane frazy, ta kobieta odrywa mi swoją nowoczesną rozpaczą nieczułe na Szekspira uszy, to chyba coś znaczy. Nie sprawdzając znaczenia tekstu, zdając się na dźwiękową interpretację, wierzę.
(Na mózg pada już mnogość myśli, o wszystkim, przynajmniej stronę dziennie, bo jeśli nie, niezależnie od tego, jak wielkie to gnioty, głowa doskiera i jęczy; No dobrze już, lunatic is on the grass.)

Zimami zdarzało się, że i 45 minut człowiek na przystanku przestawał oczekując swojej drezyny, o wściekle niestarannie rozstrzelonym rozkładzie - i nie wiedział, gdzie podziać przemarznięte pośladki, z teczką uwieszoną u szyi, błąkał się po budkach z herbatą i czekoladowymi noskami. Zimno, zimno, dudniło w głowie, rysować nie można, palce szare, jakże obcy jest przystanek najpiękniejszą nawet zimą.
A dzisiaj, wiosną, znowuż.
Dziwne 45 minut, z okiem niezdolnym do lektury Kwiatka.

Ale jest miejsce zaczepienia - bar dworcowy Tomaszewska w B., nie ma wprawdzie piosenek o tym przybytku i niewielu, jak wnoszę z frekwencji, poszukuje jego dziwacznego wnętrza, umieszczając je na mapie regularnie odwiedzanych - ale i tak warto tam zasiąść. Odpowiednio szare ubranie i już nikt nie patrzy ani nawet nie zdaje się patrzeć. Rozregulowane radio z piaskiem w głośnikach, trochę współczucia godnym, ale i tak fe, nie do słuchania, nie.

Pierogi za 3 złote, na tym stanęłam. Talerz trzeba odnieść i przynieść- a ja lubię kiedy tak.
Nikt nie czuje się zobligowany do zagadywania, każdy je, bo jest głodny, można pisać w kącie, jest miejsce, szyby szare, z widokiem na peron. Bar Tomaszewska, taa. I kawa z fusem. I jeszcze Europa jest w K., ale ten już bardziej mleczny, z cudem koktajlu truskawkowego, gdzie pachnie jak w moim byłym przedszkolu, bo starsi ludzie, którzy często uczęszczają do Europy - pachną mlekiem, nie wiem dlaczego tak źle się kojarzą. I co tam, makaron z serem, naleśniki, kasza trough my mind. I w każdym mieście rozglądam się za tym samym, zabarykadowanym, trochę wycofanym - choć we Wrocławiu w samym centrum, w Krakowie też dosyć dosyć - ale już w Chorzowie dwoma w centrum i jednym na peryferiach, tylko dla miejscowych i wagarowiczów - gdzie palacinki podają z Bieluchem ocukrzonym i galaretka trzęsie się plastikowych kubeczkach.

I wszystko to, aluminiowe sztućce, sygnowane w latach pięćdziesiątych talerzyki i złudzenie domowości, jeszcze nie w kapsułkach, które chcieliby podawać w 1984.
Więc zimą i latem i dzisiaj, i dzisiaj jeszcze muszę Ci, Ag, odpisać, bo zwlekam bynajmniej nie ze złej woli a faktów dziwnych, rozczłonkowania czasoprzestrzeni - zasypiając w ubraniu o 19, budząc się o 4 rano, dziwne trojąc czworaki, khe, khe, ze strachem jakimś, groźbą wiecznej repetycji, bo skoro już dwie, dlaczego by nie trzecia - nie, trzeciej znieść by nie można, już robię te prace, już robię, kiedyś trzeba przecież wyjść.

Gdzie my tych ludzi - ja ich w pole wyprowadzić mogę, ładną pogodę pokazać i wodę, ale czy zrozumieją o co chodzi, nie żebym zakładała, że będą niekumaci - ale raczej niewtajemniczeni i powiedzą, że ,,ej, ale to tylko jest staw jakiś, tutaj madafackie gruzy, o co chodzi, co zwiedzać, gdzie industrial, gdzie anegdoty, legendy górniczego pióropusza, tutaj nie ma nawet elektrowni, bejo, supermarkety to my też mamy na dzielni."
I czy zagrać będą chcieli na byle czym w parku, by nagrać utwór polifoniczny, podkładkę, podwaliny pod kawałki, soundblastery i grzechotki rytmów?


(Boże, miałby lekką rączkę do macania kur.
Ga Ga Gara. Kok Kok Kok.)


Idę z K. na L., boję się sesji, se, se, se.



p.s. gdzieś tutaj jest żądać przez rz, nie wiem, pomieszało mi się i zapomniałam jak to się pisze, dlatego raz tak, raz tak - rżądać?

Brak komentarzy: