piątek, grudnia 25




20091223

ROZDZIAŁ 63.

- Nie kręć się tak - powiedziała Talita. - Można by pomyśleć, że kładę ci kompresy z witrioleju.
- Bo jest w tym coś elektrycznego - odparł Oliveira.
- Nie pleć głupstw.
- Wszystko wydaje mi się fosforyzujące, jak na filmach Normana McLarena.
- Podnieś na chwilę głowę, twarda ta poduszka, zmienię ci ją.
- Lepiej zostaw w spokoju poduszkę, a zamiast tego zmień mi głowę - powiedział Oliveira.
- Chirurgia jest w powijakach, to nie ulega kwestii.


Julio Cortázar, Gra w klasy

piątek, czerwca 19

pocztówka z g. / to jeszcze nie kontra

C`mon niggah, get ya fingah on da triggah.
Woot.
Byłby to moment odpowiedni by rozgrzeszyć wszystkie samotne kosteczki. Pozbierać rozsypane na podłodze kawałki kurczaka, zagnieść ciasto. Stół pokryłby się cienką warstwą mąki, powietrze wypełniłyby zapychające dziurki w nosie drobinki, trzeba otworzyć okno, żeby wypuścić pył, pomyślałaby, drenując jabłka i śliwki, świdrem, zalotką, paznokciem.
Fsssst.
Chmura wylatuje na zewnątrz. Ręce bezwiednie ocierają się o pasiasty fartuszek. Czepek foliowy na włosach. Przybrudzonym palcem sięga po uszko dzbanuszka.
Do filiżanki ciepło, ustami przez krawędź, delikatnie, choć chyłkiem, łyk.
W misce zaczyn, rośnie biały kołtun, gęsta osnowa.
Pod ciężarem uścisków zmieniają się pojęciokształty, dźwięk uszkadza bębenki. Słyszy, jak dusze wchodzą do pokoju, kici-kici, nie boję się was, mam na uszach substancję, bezforemność, mam was na uszach, muzyka jest duszą.

(xxxxxxxxx)

Kici-kici, sporo przeoczyłam, na tej półce, przestawione książki, tam bałagan, jazda na krechę, poza marginesem. Figurują w notesie zbędne kalkulacje, przestawić słupek, cyferkę, zmienić wyniki, co za problem w naszym Jak Najbardziej Teraz, ustawić raz jeszcze rozsypane klocki.
Ale siedzieć, Z. wyszedł, wszyscy zaraz pojadą. Po rzeczy, tak powiedział.
Więc spokojnie po kawę, na przestrzał, przez nieznane towarzystwo, bez zagajania, powoli stawiając kroki, potem wycofując się w bezpieczne miejsce.

(xxxxxxxxx)

Gdyby ten hiszpański pisarz, którego imienia teraz nie pomnę, dał sobie radę ze swoją osobowością i nikogo nie niszczył - żyjąc życiem człowieka, nie świni, czy pozostałby wciąż pisarzem, czy tylko smutnym hiszpańskim fagasem? Nawet, gdyby nie chcieć i tak trzeba się nad tym zastanawiać. Powstrzymać ciemne zaciery pod ciasnym przesmykiem. Zgłaszam sie do ciebie dziwko, bądź, jak klęknę, dalszą część piosenki porwał wiatr i uniósł nad morze.

(xxxx)

W obrazoburczych fantazjach, krzaki zamieniają się w religie i ściemność ogarnia niebo, kiedy kot otwiera oko, z pyska wypluwając skarabeusza i miałkie słowa sypią się z ust proroków i klechów, ciemnych fircyków. Tutaj wszyscy siedzą i piją i siedzą. Amarantowe wełniane sutanny dziewcząt, mieszają się ze spuszczonymi spodniami luźnych chłopców, co na wariackich papierach śpią pod schodami i w kuchni pijąc cynamonowo-waniliową herbatę.

Nic z tego, mówi Z. obracając w rękach melona:
- Inspiruje mnie to, że coś tak brzydkiego, może tak smakować.

Ładnie.
Ale i tak nie chce się tu siedzieć, wyjść poza kołdrę, bezmarazm, pić i słuchać nagadywania się do nieprzytomności, krusząc w łóżku ciemny chleb.

(W pewnym momencie wszyskie naginające zwykłość słowa zaczynają przemieniać się w kromki i upadać miękko wprost w kosz na brudne pranie. Ubranie prawie całkiem czarne na praczce, co pomyka, szerokimi susami, wspak ulicy.)

Brzask.

(xxxxxxxxxxx)

Na zmarnowanie idą wszystkie wiersze, matko Konwalio, nie wiedzieć czemu, Twoja twarz pojawiła się dzisiaj na stołówce, w cukierniczce, ukazała się w kryształach ciemnego cukru i słodziłam herbatę słowami z Twoich strof.

...

Przygadać sobie jakieś ulotne towarzystwo, jak w zeszłym roku w P., kiedy nikogo nie znając trzeba było się umościć w szeregach dziesiątek osób rozbujanych do granic przyzwoitości, zachłyśniętych muzyką. Przygadać sobie spokojnie, raczej gapieniem i staniem, bo nie było łatwo. Przypomniał się saksofonista w sandałachskarpetkach, z gatkami krótkimi, jak u chłopca, choć dawno po 40. Otrzymał głupi jakiś pseudnim, którego dawno już nie pamiętam. A. z Krakowa, o oczach wiecznie przestraszonych, pokopana, jakby ciągle z palcem w gniazdku, tymi wilgotnymi spojrzeniami zniewalająca całą ludzkość, ciągle spała nie tam, gdzie chciała być - głodna, znikająca na wiele godzin, chłopcy, drinki, marzenia na mieście.
Znała wszystko i więcej niż wszystko - była jakaś rysa w tym przemieszczaniu się, nie dla przyjemności, dla ciężaru w stopach - ale dla nasycenia pożądania siebie.
,,Potem do z basenem podwarszawskiej wsi i jeszcze wszystkie złapię festiwale."

Khh. I perkman F., najlepszy przykład jazzmana, jazżona, dziecię, w domu gdzieś a tutaj. Tutaj fe, wszystkie patrzą, nawiedzone spojrzenia, zabawki w rękach losuj, ja, losuj.
I powoli się upijamy. Szczęściem jest pamiętać, decydować się na fetysz obserwacji, spod lampy, w jazgocie, przypalać sobie język drinkami bez nazwy i sprawdzać jak tym razem uda się im wybrnąć. Fale oklasków, solówki z finezją, pot na czołach wieszczów.
Będąc tutaj na życzenie nikim, będę patrzeć, jak cię porywają.
Jak po raz kolejny obraca się nie tak, jak miało, staram się dokładnie zapamiętać.
Najpierw od wewnętrznej strony, teraz z boku, wyrwać wszystkie mięśnie tej maszynie, brutalnej perswazji, wprost z wnętrza wszystkiego, co było kiedyś prostym, czystym równaniem - a potem pod presją chwili zwarzyło się i zdechło na wieki.
Żeby nie odpuścić, do czwartej rano, zaciskałem zęby, na tarasie chłonąc zapach wstydu i manipulacji, czując na plecach oddech portali plotkarskich, gdyż ten a ten, co pojawiał się w gazetach, teraz tutaj, popatrz, jak rozmienia myśli i palce plączą mu się w rytm tego, co jako jakiś mocniejszy zabawny dzidzia, nazwałby pewnie sexonfire... ale ragtime ciągnie w inną stronę

Z boku pomieszczenie wyglądało jak zwykłe bagno.

i skasowawszy sobie połowę tekstu w jakimś głupim widzie, co za różnica.

Więc z dziurawej knajpy z bębenkiem, wypełzamy do pokoju.
Fotel po lewej stronie, pod oknem, tak żeby światło padało na kolana. Obok stolik, gazetnik, kwietnik. Masy papieru do przeczytania. Wszyscy zabierają się za kawę. Jak pachnie. Zupełnie kochająco. Paprotka na parapecie słania się z radości.
Ktoś przysiada na łóżku i wyjada rybę z puszki. Ktoś śpi, widzę tylko skarpetki. Komuś zachciało się umyć. Przez okno wpełza do wnętrza fikcja. I już słuchamy wszyscy jej spokojnej piosenki.

niedziela, czerwca 14

Kupię bilet na Openera 4+pole ...

... podobno nikt tego nie czyta, ale nic nie szkodzi :P przynajmniej nie będzie, że poddaję się bez walki.
<łzy>

poniedziałek, czerwca 8

z czego tam

- Z czego ty tam piszesz, jak ci nikt nie mówi? - pyta się.
Śmierć w butach, w Wenecji. Odważne odbicie w lustrze, co kłamie wierszem, kiedy nikt nie widzi i słania się na nogach ze strachu mamrocząc koronki, paciorki, całe pasmanterie litanijek. Nie certoląc się więcej ze straszliwym upierzeniem tego smoka, skacząc, skacząc przez okno, na aksamitnej tasiemce, na raz, dwa. Inaczej się nie może.

Gwiazdą, chmurą, przystankiem. Geometrią tych rysów, gestykulującym, zakasującym rękawy, pasiastym kilimanjaro.

Na nic nie wskazują wiatraki, z szaleństwem wymachujące drewnianymi ramionami.
- Jestem niewolnikiem tej opery - grzeszy zakleszczony w dybach zwojów, nagle wyrosły na drodze, wynikły w niebo i na przestrzał przez łąkę.
Tutaj, gdzie stopy, kreski bledną, ale wciąż pozostaje kontur, najciemniejszy z punktów tego i każdego innego osiedla, nucąc piosenkę, becząc piosenkę, mrucząc piosenkę.
Tutaj, gdzie stoisz, kreski gęstnieją, umaczane w drętwocie przestrzeni.

Anna wychodzi z łazienki, potem jeszcze rudy lok, fioletowe bakłażany, szelest sreberek i krótki komunikat z wężem świetlnym i disco-kuglami, pajac kłania się, podaje, potem późno wieczorem zamyka w kiblu wszystko to, co można ugasić za pomocą wody i lustra.
To, co Narcyz nazwałby wszystkim. Szklana tafla twarzy.

Nacięcia na mieście coraz głębsze. Im więcej przynosisz, tym mniej widać, tym większe robią się luki, nie, nie, nie. Cóż za psychologiczne autodafe, nic nie mówię, wszystko jest na dłoni, można ewentualnie przykryć nieco ręcznikiem. Tak, tak, zrobiłam to specjalnie, nie tak, jak zwykle, nie tak, jak ktoś myśli (choć pewnie ktoś jak najbardziej tak).
Ale fajne te twoje.
Ojej popłakałem się.
Ale fajne.
Głupie.

Ten poeszmat chciałabym poświęcić twojemu wciąż w drodze będącemu virtutti militari, które przyznano za codzienne podejmowanie trudu pisania z fajką w ustach, co doskonale czuję nawet z tej odległości oraz podziwiam z niezrównanym apetytem - gdyż poklepując plastikowe kwadraciki leję sobie w oczy dym, trochę dla fanfaronady, trochę na serio, jedną stopą przystając po stronie zdrowiahigieny, drugą czepiając się uparcie tego, co zabijeodstraszy, wiedząc, że wszystko się, finis coronat opus, połączy w jedną twierdzę z koronkowym dziedzińcem i wycieknie mi z rąk nim zdążę zanotować uwagi i wnioski.
Za plecami mam zastępy bojarów, zabawników szkolnych, pod wodzą czarnobrodego Koca von Lęgi popychających w te i wewte ciężkie kloce rzeźb.(Psiuk, psiuk, dym idzie prosto w oczy, jakby jakaś siła sobie nie życzyła. Ale skończyły się kadzidła i nie ma nic innego do roboty.)

To zimne lato przyszło drogą niebagatelnej wycieczki, ciemne i blade, jak męski ideał pewnej dziewczyny której imienia tu nie wezwę na daremno, pozostawiając wszystko jej osobistemu bazoczajeniu,

Nie ruszać się. Uśmierzyć się. Dajminajostrzejszykontur. Parawan myśli. Za tym ja się cho.
A ty przekrywasz koce na inne leżanki i się stamtąd o po-duchy, łapidaje.

Czując się trochę marnie, jakby na ostrzu (bo przecież zawsze włos na czworo). Carlos Ruiz Dada Zafon, miałam przyjść na herbatę Aniu, ale ciągle nie, aNIU, dziesiąta w tym tygodNIU,
ale dziesiąta w pełnym znaczeniu tego słowa, w drodze, na czerwoną poduchę, ze szczypiorkiem za uchem, dziękuję za rzodkiewkę i piękny ten plakat (taki kolorowy).

D. mówi o Guggenheimie, trochę jąkastycznie, taki w tym zapamiętały kolega od machania rękami, gugugu, się zawieszał pytając przechodniów o lokalizację parceli (tak, tym razem spisałam niemal wszystko). I nagle ,,heim" zamienia się w ,,heimat" - wystawę Klausa Staecka i reszty w Berlin Gallerie i wpada się znienacka w tą znienawidzoną konwencję, najpierw surową i nie do przyjęcia - wystawa naszpikowana blachami - samochodów, szpitalnych szafek, do szczętu zrurowaciała, zdewastowana. Pachnie zaciekami i grzybem, wszystko niemal siermiężne, wyblakłe, może lepiej już, żeby było czarno-białe, w tej formie zawsze łatwiejsze do przyjęcia, nierealne.
A taki podupadły kolor, to przecież hańba i zniewaga - barwy zupełnie niedopełnione, bieda i gruzy na duszy, to wszystko się czuje - choć się nie chce, czuje się z wysokości palet tysięcy dostępnych w cmykach i ergiebach kolorów. U nas by się tak nie ubiczowali, pada kwestia. Nasi by raczej flagę z jedwabiu i niczego nie było, do sądu Der Spiegel Angela Merkel Erika Steinbach. Żeby w siebie kamieniem?! (Kto pierwszy rzuciłby. Takich tu nie ma).
A oni w siebie tak, a jak.

Już nie rozumiemy niemieckiego ekspresjonizmu, to jednak jakaś posucha, martwych impastów bukiety na płótnach, Kokoschka powykręcany kolega, jakby sypiał w pudełkach na jajka, tektura ciała a potem bryła i te sprawy, o których nie chce się mówić, więc tylko idąc, czasem, przyhacza czubkiem buta zasypiających staruszków-strażników i próbuje obudzić w sobie ten zapomniany język. Das gefallt mich so, ja.

O 16 30 czas ostrzy sobie zęby na naszą karawanę. Robi się zdjęcia jakoś od niechcenia i ściany i trawy, rzesze polerowanych kości, wszystko to proch nieustających wakacji, proch na butach, tynk, zapylenie, czapka uwalana wapnem. Nie chce się przeżywać wojen.
Tylko dłuższa chwila przy malarstwie włoskim, cóż za dykty, połamane na kolanie, dyszące arkebuzy, palety szaleńca, na sznurach pod sufitem, stryczek z motylem na uwięzi. Łazimy dokoła, do skutku, aż uwierzymy w to, że dobre - to ponadczasowe, że mówi ów, wyraźnie i głośno i pozwala się czytać, jak dusza nakazuje. Szopy obrazów, kryjówki malunków.
Powiesił poprzeczkę wysoko, na szubienicy i już mały fin de siecle, tak, jak lubią zwolennicy pepegów i toreb z haendemu (jak my dawno tam nie byłyśmy, dzieeewczęta, hola!).

Więc, bolą nas nogi od postmodernizmu. Kołyszą postgruzy. Gruzy pod nowym miastem, ruiny pod arteriami, w których kąpią się samochody.

Skopałem kolejne obrazy, malowałem je tylko po to, żeby móc oddychać, unosić się na falach farby, z chlupotaniem przeczesywać włókna płótna. Przegryzałem zębami cierniste pnącza własnych ramion (co za absurd, myśli sobie Helga, gryząc ramiona do pierwszej miłości, wcale nie czułam trzepotania cierni, były tylko lekkie strachy, takie cienie pod oczami, pod nosem skwaszone liebe uber alles i już się uśmiechałam). A on te szydercze doki, dworce centralne, kontenery spadające ze statków w morze, kolorowe pudełka na ryby.
Szprewa co rusz wyrzucała trupy.


Czytam jeszcze jeden rozdział. Co tam się właściwie dzieje - nic - zupełnie to samo, co tutaj, to co najlepiej się pamięta, choć przebiega w bezruchu, trochę podprogowo, wtedy właśnie, kiedy najwolniej, jak to możliwe powłócząc nogami przedzieramy się przez kogel-mogel mgły.

Czym pierwsza śmierć różni się od ostatniej, pyta ciało otwarte przez diabolicznego koronera.

Kreuzberg za oknem. Deszcz artykułów o twarzach lat sześćdziesiątych. W Muzeum Żydowskim, znowu w kiblu, co za poezja i świerki, znowu siadłam i płakałam. Liebeskind się postarał z tą zimną samotnią, do której wpuszczają nas po kilka osób i pozwalają postać na wietrze, spojrzeć na niedostępne światło, sączące się z góry, spod nieosiągalnego sufitu.
Łatwo odlać w betonie sytuację bez wyjścia. Nie płaczę nad nimi, to nie dlatego - teraz sami budują obozy koncentracyjne, pielęgnują nienawiść i poczucie wybrania, wyjątkowi wśród narodów świata - ciągle ludzie, jak ludzie. Na łamach gazet ostatnio inny jeszcze Kamerun, inne masakry w Indiach, codziennie to samo, nad tym płakać, nad bezradnością opuszczonych przedmiotów, którym nadają cechy niemal ludzkie, jakby właściciel miał coś wspólnego z tym kapeluszem z piórkiem, poza tym, że jego włosy stykały się z wewnętrzną częścią. Fetysz babcinej torebki, biały proszek listu, trucizna bez końca, bo potem się w proch i znowu.

Cieluch jest rozjątrzony, sączy się na podłogę, kibel zalany, kibel, żydowska toaleta, korytarze pełne turystów.
Szprewa co rusz wyrzucała trupy.
Od niechcenia czyta się nazwy obozów koncentracyjnych, tam byłem, widziałem, tak, wiem, włosy, wiatr hulający bez ustanku pomiędzy pustymi barakami, tak działa, łzy ciekły mi po policzkach, jak dziwnie jest zaznawać zła, pod nieobecność sprawców. Czuć oddechy eterycznych ofiar. Szoah, oh, trzeba już puścić muzykę, ten zapach nie do zniesienia, jakby nagle zaczęło się rozumieć wszystkie martwe języki i zaznawać umierania pod płaszczem atomowych grzybów,

Ostatnia fajka, trochę jak skręt.
Obcinam paznokcie. Zakrzywiona tafla zrogowaciałego naskórka, Szarzyński-Sęp, o Powstaniu Świata Pieśń Piętnasta. Powinnam zabrać się za typografię, bo to nie przelewki, przedostatni dzwonek tego roku. Ale leje się i znowu nie ma rady, tylko zakopcić, poczekać, pomyśleć. Aby uzyskać Pomoc, naciśnij klawisz F1.
Dym jest coraz gorszy, mam już pełne oko, może i racja, że ostatnio się nie starałam, dym jest coraz łaskawszy, tak, nie starałam się, nie w głowie były te szarże o nicość, nawet jedzenie nie chciało się wchłaniać.
Dym jest. Zaraz już nie.

....

Rabin obcina paznokcie, kawałki martwej powłoki spadają na ziemię (SZPREWA CO RUSZ WYRZUCAŁA TRUPY). Zbędna rogowacizna, rzygać się chce, kiedy tak ulatuje nie będąc już częścią większej całości, pstryka wściekle, małe cążki (ta, nowy wuj Julio coś o ich historii, ale wtedy oczy zamykały się nam i droga zaciekała do przodu).
Bóg przychodzi rano, kiedy wszyscy śpią, zbiera te naskórki, roztocza, kamienie nazębne, nerkowe przypadłości, wrzody wysysa, kiedy nikt go nie widzi.
Więc nie teraz.
Wygrzewa się na pokiereszowanych łodygach zawilców tuż obok ciebie, może nawet już w tobie, wchodzi, wychodzi, stosunek do wiary - przerywany.
For the love, god poleruje sztuczne oko.

...

Pisanie tępe, automatyczne, żeby tylko szybciej się wiła - pisanie o tym, co widać, więc, tak jak leci - drogą płynie światło, cieknące strugi lawirują pomiędzy kołami rozbryzgujących je samochodów, nadrywanie pobocza i już wracamy, z deszczy pod dachy domów.
Kredowe oblicze powierzam temu oto zapiśnikowi (i teraz jego jest).

Głupie uczucie scalenia, przez chwilę wyrzucała z siebie kwiaty, ale już przestała, tak się nie robi - lecz nie da się powstrzymać falowania, więc znowu ciska nimi w powietrze i rozfruwają się na wszystkie kierunki, płatkami do zewnątrz, pyląc wprost w morze, gdyby tam stał, to by wiedział. (Czy to jego jest.)

Konglomerat siebie i książki, tak, fajnie, że się podoba, też się cieszę, trochę mnie wkurwia, nie pozostawia miejsca na własne myśli, bo już je zawiera i trudno się teraz ucieszyć, więc pozostaje obawa przed własną oczywistością. No, czy nie tak?
In i outside (przychodzi jakieś zboczenie, nagromadzenie tam obcych słów, apetyt na więcej, ale zbyt uboga składnia).

Staje w drzwiach, bez pytań o sens tego rodzaju rozgrzeszeń, wyrzutni sumienia, wyroczni sądu najwyższego. Nie ma harmonii, goni się ze swoim ogonem świat rezonujący w twoich ustach, karaskający się gdzieś pomiędzy udami a zmierzchem cywilizacji, kołdra o-kieł-zna-na, czy-je to py-ta-nie.
Chciałam napisać coś ważnego, w krótkim tekście, bez pandemonium i poczucia winy.
Do Ciebie, ale zabrakło miejsca i sensu, żeby wyklepać te lakoniczne kilka znaków pisma. Nie da się wyrazić ani ubrać, rezonans w ustach, w uszach, przedmioty, jak mumie, winy, jak relikwie, kurwa szybciej.

...

Czasem nawet strzelanki odpowiadają, dwa razy z rzędu do ostatniego obrazu, sam głos, z drugiego pokoju, było po chińsku, ładnie nakręcone. Ile to kilogram włosów z nóg, ile to kilogram miłości. Jest jakaś racja w tym wojennym stanie, sons of the bitches, thieves, choć palcem się nie skinie na dostawców waty.

...

Kłaść na klapie fortepianu, pić i krzywić nosek, zadzierać piosenkę, nucić sukienkę.
A gdyby tak przechylić główkę w lewo, byłaby bardziej roziskrzona, rzęsa wpadająca do oka wodospadem iskier. Rzędem zębów, jak najbardziej doskonałych. (Muzykę teraz puszczam na full, sąsiad nie zaśnie.) Co za różnica, teraz, czy potem, pyta wolny stan. Ja nie chciałem tych kamieni, to nie moja przyczepa, nie mój Mojżesz, gdybym nie tęsknił, nie wysyłałbym fajerwerków w papierkach, szur, szur. Można to w dwóch słowach, raz kiedyś, potem długo nic i tykotały ciężkie krople, bulgotały zatajone myśli.
Ja nie mogłem powiedzieć, czasem, rozumiesz, się nie da.

...

Około lutego spokojna decyzja, dać sobie spokój z bieganiem, w domu zakotwiczyć, usiąść, Królewiec na patelni, ciastko soczewki w oku i hulaj, hulaj dusza. Nie szukać strzałek, nie wykopywać znaków. Miałem być, jak zwykle, pisklęciem pod kreską, przekreślonym drżeniem, bytem bez istoty, tkliwą drzazgą świtu. Wakacje, jak woda, wypociny, powietrze, grad skrzywień, spokojnie, bez tortu, w trawie i na wysokościach, świętować wszystkie urodziny. Międlić ziarno w koszach.
Zaburzanie chaosu - stagnacja w ruchu, leniwe przesypywanie kredek, przenoszenie przestrzeni w płaszczyznę, jak recytacja, istnienie.
Zabrałbym.
Zwykle odmawiano.
Ale ja raz jeszcze.
Zabrałbym.
Bo potem już bez pytania, zwykłe, późne wyjście.
(W którego obdartej części [flossbaum], moje uczucia zamieniły się w śniegochininę i potoczyły wyziębionym korytarzem przed siebie.)
(Tam, gdzie dawno i nigdy nie dostała lania.)

...

Kremowanie przebiegało nad wyraz sprawnie. Natłuszczonym policzkom i poklepywaniom nie było końca. Urna spoczęła na Kaiser Wilhelm Friedhof(f?), pod Helsenkirschen Kirche, gdzie Johan, sięgając ręką do kieszeni, w locie uczynił znak krzyża, czym zupełnie skonfundował współbiesiadników.
Chłodna wnęka przyjęła z wdziecznością wazonowaty wek, w którym kawałki kości i wspomnień mieszały się z powietrzem i wodą, natychmiast rozpoczynającą poszukiwać możliwości wdarcia się do naczynia.
Jego pasiasta koszula z mankietami po same pachy tliła się lekko w promieniach wschodzącego słońca. Was gestern, rasiere mich, gesundheit einmal bitte please.
Und andere Woche wir haben ins Kino, gehen, gegangen, gang, tak, tak, coś w ten deseń, ale raczej bez akcji.


I już krzepną na twarzach, łzywysychają, lato liże melioracyjne zagłębienia mimiczne.
Zapomniałam imienia tego malarza. Kreska, kropka nad i, zapadająca się klamka. Kręciłaś coś pod koniec, jakieś nieboskie bicze, dziwnie burmusząc nad książką, unikając wyjścia.
Od intra do outra in utero.
Miski tłukąc, spokojnie, zmywając naczynia. Bez większego rwetesu, bo i tak nic się nie trzymało kupy, lodówka pikotała w niemym oświeceniu, hotelowy pokój, zero suchej tkanki. Bez ubrania pod prześcieradłem, nocna koszula, bez sensu, u wezgłowia, jak namiot. Cieknienie, cienie.
Zakwaterowano osobno. Na życzenie izolatka. Na prośbę cela śmierci. Sanitariat na wezwanie. Ona i bez tego się uśmiecha, cała w pająkach. Już nos nawet pełen otuliny. Było napisać na ścianie. Ale nie. Nic się nie dzieje. To co wzburzone faluje za oknem, wychodzi ze mnie i dawno gdzie indziej. Balkon.
A potem był balkon i jedną nogą we śnie odsysam napisowywaniem melodie napatrzenia.
Choć w momencie nie możesz tego zobaczyć w ten sam sposób w tym momencie, który równolegle kończy się i zaczyna na nowo, popychając po wierzchu jak drobny parowozik, wiklinowy ptaszek. Jedwabistą tasiemką przez palce.
Zimno w sto.
Nic nie ra.

Piorun dosięga ledwie najmniejszego paznokcia.
Nierój niepszczół - tomorze.
Gdybyś jeszcze zwrócił uwagę na te kilka obwolut, na oczy ukrywające się w ciemnych dołach. Odłożył to na moment.

Piorun spada na wszystkie po kolei. Dlatego palą się palce. Lato obumiera, rozwiera szczęki i trzewia po nocy w lodówce. Czernieje trochę wyssanym walorem krwi.

- Bez polotu te twoje bonmoty, wstydziłabyś się tak rzadkich porównań.


Meee-aaan-druuu-ją iglaki.

A Kaśka idzie w recydywę, Ty się Kaśka opanuj, praczu, drobna pani ułan, przemyśl raz jeszcze Ukrainę swoich upodobań, ja pierdolę, tak nie wolno. Mogę wymienić Twoje imię, a co mi tam, bluzganie zawsze w cenie, eigentlich.
(Który nie byłby szczęśliwy pełznąc do skutku, z nosem przy ziemi, potem chwiejnie w kucki.)
Kuchnia ma w tym przybytku pięć ścian. Opieraj się długo i zapamiętale. Tam, tędy. 94 grudzień iskierki cichej nocy, nie wolałabyś jednak jakoś się. Ale po co to całe gadanie, nie po to chyba, żeby skończyć zdanie, jeszcze chwilę. And the path of the righteous man, klawieren spielen, szto ty tam. Ja nie panimaju.
Akwizytor z placu Jana, łotr w szarawarach i kredens pełen niespodzianek. Zagryzanie warg u stóp choinki wiąże się z pewnymi wydarzeniami głęboko zakorzenionymi.
(Które to cynowe pomruki chowam skrzętnie na dnie tego tam.)
(Spijając z nieba całą śmietankę.)
(Wypluwając lawę, znów o krok do przodu.)
(Pozorowany dystans, cerowana światłość.)
(Jacaszek.)

POGRYZŁEM ANIOŁA!
W ręku miałem pogrzebacz, jak podrzędny terrorysta, w oczach rozżarzone węgle. Kreśląc
w powietrzu papilarne linie, usiłując uchwycić rytmy dogasania.
Gęganie godzin.
Jakaś Magda pod piedestałem z konserw i orzeszków ziemnych, pod zwałami obrusow i budweiserów. Wszystkich nacięć, których nie zdążyłem.
- Stój, stój - zdyszana wbiega do pokoju. To nie ta intonacja, podkreśl spółgłoski, raz jeszcze jak Holoubek. Zgadza się.
- Jestemmm posłańcemmm.
Ania słania się. Pogryzłem Anię.
- No dalej, wklej te słowa w usta, mów różową gumą balonową, ej.

>>



czwartek, czerwca 4

pocztówka z chaosem

Bytom Dworzec ok. 9 20, przy swoim przystanku stoi autobus linii 146, ludzie weszli już do środka i czekają na odjazd. Na przystanku 820/830, gdzie właśnie stoję, tłum pęcznieje z minuty na minutę. Na horyzoncie majaczy już kształt zbawczego 820. Po chwili, kiedy osiemsetka dobija do tyłu 146, jej kierowca zaczyna się niecierpliwość i trąbi.
Bezskutecznie, gdyż szofer ze 146 zniknął. Ot tak. Ludzie gapią się zaciekawieni.
Po jakichś 5 minutach trąbienia i wyglądania zaginionego elementu, zza żółtej metalowej budy, w której niegdyś był lumpeks, wyłania się zażywny facet około 40, z modnie ściętą grzywą, słuchawką niedbale wetkniętą w ucho i krótką kurtką z tribalem na plecach. W ręku dzierży dwie siatki plastikowe zawierające na oko około 10 pączków. Ciska owymi pączkami za siedzenie szoferskie, na sekundę zasiada za kółkiem. Wygląda na zdenerwowanego.
Odrobinę przysuwa swój wóz do krawężnika, tak, żeby osiemsetka mogła wjechać, po czym wybucha nagłym, jakże imponującym skowytem, wyskakując ze swojego weikułu w kierunku nadjeżdżającego 820:
,,WYPIERDALAJ TY KURWO, KURWA!", krzyczy, zaciągając pasek od spodni i oddala się lekkim krokiem...



Naturalnie, z ramienia rozsądku, starało się hamować popisy. W końcu to nie wiersze, żeby hulało. (Oczywiście nie mam racji, lyteratura to też winna być hulanka.) Naładowało pogodą, ciemną, gęstą, markotną, ciśnieniem, przeskokami temperatur.
Powiedziałabym, że powietrze było zimne, jak... jak nie wiem co. Bo w razie użycia słowa ,,lód" lewa strona audytorium zaniosłaby się nieprzyjaznym burkotem. W wypadku skorzystania z porady własnej dobrej głowy i użycia wyrażenia ,,jak trup", prawa część zmuszona byłaby do wybuchnięcia gromkim śmiechem, gdyż w jej pojęciu nie mieści się bynajmniej jakakolwiek powaga i jedyne, co wzbudza w niej lekki strach, to myśl o przemijaniu, błyskawiczna i nieważna w natłoku zabawek egzystencjonalnych pchanych jej w życie przez różne okoliczności (i boję się używać słowa ,,los").
Wściekły dzień!
Niewiele takich w roku, ale kiedy już się wykluwają to akurat wtedy, kiedy człowiek ubrał się na czarno, krwawi, jest w bojowym nastroju, bo od tygodnia i trzech dni zabawia się w jakieś nocne nauczanie i nadrabianie. Kiedy człowiek myśli, że wcale nie chce być w tej chwili w tym miejscu, emigruje myślami i zły jest, kiedy mu przerywają te delegacje po wszechmorzach jakimś skakaniem po plecach (dosłownie!). I nie potrafi znaleźć swojego miejsca, z dwoma krzywymi w tłumie rękami, które w samotności w miarę potrafią ciąć i kleić, ale nie w oku cyklonu! (Tutaj krótka wstawka z Current 93 - Panzer ruin [in the hands of Gillespie]). Miękisz na ścianach rozrasta się kolorową masą, chłopaki dają z siebie wszystko, balansując na drabinach pod sufitem, wieszając na miedzianych drutach te lizaki z całego roku, płócienka, drewienka, szmatki. Profesor szaleje, w wirze, w jakiejś desperacji, strachu przed niespodziewanymi efektami negatywnymi, pragnący by wszystko wypadło, jak najlepiej i żeby komisja zaczęła się na podłodze szamotać z zachwytu, tulić, całować, czy co tam robią Ochuccy tego świata, kiedy wychodzą na słońce w kolorowych peruczkach porastających sporych rozmiarów łysiny. Powiedział, że jesteśmy mało odważni, mało zadziorni.

Paaanie...
Nie chciałem być takim bucem chowanym w szafie, mówiąc, że proszę ten mój rysun wywalić przez okno, skoro jest źle sklejony. I wcale nie starałem się o te białe krawędzie, fajnie być tak postrzeganym, jak kołtun, antagonista, zaraz bynajmniej malkontent i w ogóle opus dei tej celi. Ale o co chodzi z tą odwagą, żeby się postawić ot tak. No racja. Wiem, jak mogło być lepiej, ale to wcale nie takie proste porzucić wszystkie zasłony, papierki, pędzelki, szmatki i stanąć oko w oko z tematem takim, jakim się jest, bez strzelania efektów graficzno-dźwiękowych, po prostu reprezentować swoje zdanie. Prezentować swoje widzenie gestem.
Bez śladu.
Lata całe zajmuje uwalnianie się od nomenklatury, od pożądania cyferek, to nie hop-siup - albo zrobisz to zaraz, początkujący i wskoczysz na samą górę - albo będziesz żarł się z obawami, kamieniami kompleksów i zasadnością teorii. I ani jedno ani drugie nie zapewnia ci spokoju ducha na całe życie - nie możesz szczeznąć, tylko ruszać się, ruszać.


W autobusie potem, po pączkach, na kolanach trzymano książkę, czytano na kolanach, siedząc obok pana w okularach fragment, w którym ona szuka czerwonych skrawków, całymi nocami, w obawie przed niebanaziemięspadaniem, przesądnie, z całą odpowiedzialnością.
Zasnęło się niespodziewanie idąc za nią parkową ścieżką w niepamięć ostrych krawędzi liści i zbudził nas szelest opadania książki oraz gest pana, podającego ją na powrót. I my dziękujemy. Panu. (Tutaj powinno być chyba ,,amen", bo gruba przesada to całkiem niezła szpada.) I pomyślałam zaraz, że to nie dla mnie, wychodząc już - okiem znalazłam kawałek czerwonego nylonu i biedronkę. Kto dzisiaj rozrzuca tekstylia, mała Kasandro, kto zabawia się w czarnego Piotrusia, plotąc trzy po trzy jakieś sieci na żabki?

W pamięci mamy dziury. Khekhe, spanikowana L., ja te Twoje foty oprawiam właśnie, drugą ręką słuchając, jak Kacper binduje wachlarze w koronie z Trypolisu. Nadano nam bowiem miejskie prawo ustanowienia tej wyspy nową Helladą, a jeżeli wolisz być projektantem, to powiedz lepiej Helwecją - a będą cię bardziej kochali w ślad za wszystkimi przyjaciółmi o ukartowanych karierach - Chip Kidd i jego kapela, Sagmeister pocięty w paski, Weingart z nadanym tytułem szlacheckim (o piękna Szwajcario! mój zachwyt nad tobą, niemal retoromański), zmansonowany Neville Brody, klękajcie przed Carsonem!
Jestem poważny, jak Adrian Frutiger, mam cierpliwość Spiekermanna, ale szaleję na tych tarczach wzorem Lissitzky`ego, z waflem cytrynowym w garści, zamiast obiadu serkiem waniliowym. Moi!

A potem opada falochron na klepisko i ciekawe co się wydarzy, nic takiego, tylko przebyć te dni, trach, trach, trach, dvd rw, ziewanie, trzy pendrajwy zgubiłam, noga moja tam nie postanie.
Buźka, buźka, kamienna buźka.
Na przedmurzach tej papierowej ojczyzny telepią się gałki oczne wlepione w artefakty, myślę sobie, że te rysunki, rozmemłane pod koniec, wcale już nie satyryczne, czysto emocjonalne, wzruszające do łez swoją cukierkową konwencją, niesłusznie zostały tam. Kreh, kreh, dlatego nie miałam pisać, ale głowa pęka, nie pęka od pianek z Kijowa, piwa ani papierosów, ale właśnie od tych warstwiących się miziań. Przysłów, posłów słów, nasłuchów wersów.
Dużo słyszałam od tego początku. Tkanka zapadła, teraz nie ruszysz (jej).

Katowice, Mickiewicza około 16, wszystkie autobusy stanęły w płomieniach korków, choć samo południe dawno już minęło. Ludzie przebierają nogami. Zza załomu wypełza po raz kolejny 820, nie wiedzieć czemu od zarania dziejów wypełnione, choć to przecież jego pierwszy przystanek na tej trasie. Nikt nie wysiada, wsiadają ci, którzy mają siłę. Wóz rusza.
Przez pasy na czerwonym sunie jakiś sierściuch o ewidentnie skejtowskich walorach, wskakuje pod koła gestem ,,co, koleś, fukasz?" pokazując kierowcy, że to nie przelewki.
Niezwzruszony kierujący omija młodego, który jeszcze pięścią uderza w bok autobusu i po raz kolejny tego dnia rozlega się nasze litwoojczyzno moja, tym razem nieco inne:
KURWA CHUJ JEDEN, JA PIERDOLĘ, PEDAŁ.

środa, czerwca 3

morze rży, może drży

wersja nieartystyczna


wersja artystyczna



chociaż te ryby... te ryby...
a plama była czerwona...

sobota, maja 23

z gestu, dziecko, z gestu!

Koniec świata
To mogło być we wtorek albo w piątek

(Wojaczek)

Haha, tak to chodzi, tak to o to chodzi. Co by gdybym się zapętliwszy nie zdołała wyjść nogą z drucianego kółka. Powolne tracenie przepustowości. Jakby coś się sypało spod stóp. Ayay, Kapitanie.
Czy to jakaś nowa metoda na stabilizowanie - odcinanie sobie języka.
Być, mój, Boże, przećpano terpentynę, aż do wizji i stanów granicznych. Ale widać jak na dłoni mały zielony prostokąt, nie kamyk. Niepowstrzymane ,,za dużo", do domu przychodzi Straż Miejska, sąsiedzi jak zwykle średnio nas lubią. Omotani nienawiścią, pseudo-katoliccy zoonauci. Dzisiejsza noc raczej na podłodze, ale bardziej pod stołem. Kryj nas nocy. Zamknij nas. To nie to miejsce, zdaje się. Zdaje się, że jutro jakiś ważny dzień. Było wyjść dzisiaj, na tej schizie post-malarskiej, z farbą na twarzy, jak pb przykazał, nie przejmować się nadto wszystkim tym, co można na upartego wcisnąć z okowy jednego dnia.

Od strony dziury w szybie.
Puszysty wieje wiatr. Bywa się w parku i na mieście, miewa przygodne
rozmowy z ludźmi spragnionymi kontaktu. Od strony dziury w szybie nie
ma miejsc zaczepienia, są punkty newralgiczne - wystarczy raz się dowiedzieć, by przez całe życie znać ich lokalizację.
Opracować instrukcje obsługi.
Uruchamiać, stymulować, przestawać.
Od strony tylnej, tej, od której wymaga się tylko woli zachęcania
nóg do stawiania kroków. Niech choć nie paraliżuje.
Jak to wygląda, rozpędzać się miesiącami - by u kresu hamować, bezmyślnie, bez sensu. Za każdym razem, kiedy to czytam, przypomina mi się. Cały pokój naszpikowany papierami, zeszyty kryjące mroczne tajemnice, skrawki zabłąkane pomiędzy kartkami książek. Byłoby to spalić, uwolnić się, skorzystać z psychologicznej rady - materialnych pozbyć się dowodów własnego bytowania w tych przestrzeniach.
Na ile starczy materiału do spontanicznych retrofikcji?

Dusza nieskłonna do ugody, dusza o pazurach lepkich i długich, zawsze gotowa do wystawiania straży tylnych i przednich.

Im bardziej łobuzerski styl - tym lepszy. Bunt i rokendrol, żebym miała czym się przejmować - przecież samego życia zawsze za mało, zawsze zbyt ubogo w stosunku do wszystkich wielkich fikcji, z którymi obcujemy. I potem pozostają dziwne niedosyty, coś ssie w dole żołądka, kiedy zbyt długo na fotelu, klepie się w klawiaturę historie i próbuje zdefiniować swoje tęsknoty.
Jakbyś chciał być jednocześnie tutaj i gdzie indziej, czujesz, dokładnie potrafisz scharakteryzować barwę tego, czego brakuje Ci do smaku. Chcesz ulotnego mirażu drewnianych stołów i deszczowego dnia, na oko na północy Irlandii, gdzie mieszkasz na zielonych wzgórzach, w domu. Za oknem deszcz pada bez końca i szarość cieknie z nieba wprost w wezgłowie Twojego łóżka. I jesteś jednocześnie tutaj i tam, jest dzień ciepły i zimny, letni i zimowy deszcz pada przebijając się przez promienie słońca i wcale nie chcesz dobrze słyszeć swoich myśli, słowa przebijają się przez dźwięki.

Odwieczna walka, nauki z instynktami, racjonalizmu z poplątaniem. Czerwona sukienka i kupiłbym buty. Ale przecież jestem nią. Kupiłabym te same buty, co on - bo on też kupiłby te czarne, wysokie, srebrne. Jestem wesołkiem, biegnę przez łąkę, śpiewające krukowronoważki, czy masz coś do zastawienia, Herbercie? Wezmę dzisiaj całą listę
dostępnych środków świata, wszystkie za jednym razem, globalnie traktując instytucję lekarstwa. Rojek, trojek, nie skrobluje mi oryginalnych płyt, korovamilkybar.
Zawsze te skojarzenia, że niby miało się wtedy 15 lat i wielkie słuchawy i było łysym kolesiem siedzącym na szczycie wieży samotności. Och ukochaj mnie, mówiło się.
Ale niewiele się działo w tych kwestiach, bo obrzydzenie wypełniające czaszkę na myśl o zejściu do pułapu sukienki i grzywki. Nieprawda, że nie lubię swojego rodzaju. Ja bardzo go lubię, ubóstwiam. Gdyby mój rodzaj przyszedł do mnie w tej chwili przyjęłabym go z otwartymi ramionami, nie blokując żadnych drzwi. Dotyka nas do mięsa zmienność ,,ja", które przyjęliśmy wraz z urodzeniem na barki - na początku zdefiniowanego i jasnego - ale z pamięcią bardzo tymczasową,
plączącego się w zeznaniach. Ja bym cały ten rodzaj, mieszańców, poplątanych, pozbawionych krzepliwości myśli, obydwoma ramionami, wprost w ich dziwne stroje.
Miękko i ciepło. Pokochanych na zdjęciach Nan Goldin i tej drugiej, prekursorki, poprzedniczki emocjonalnych westchnień nad samym dnem, zwolenniczki ech własnego głosu odbijającego się od szarości i siniaków, od ciała prawdziwego.

Ty jesteś moim rodzajem, ty, który czasem pijesz ze mną piwo, która patrzysz i rozmawiasz, które towarzyszysz w milczeniu wszystkim zmaganiom z teoriami materii.

Bo kobiety. Och, kobiety, konkurencja, strach. Jakby się było jakimś pastewnym dzikiem, na pohybel wszystkim epitetom. Ja tego, szczurów pastwiska, tej zajęczej łąki, wygryzać z zieleni nie mam ochoty. Atakować nie mam. Środków ani woli.

Ale, kiedy podchodzi do mnie cukrowa chmura mam ochotę, oczy się błyszczą i już jestem nienormalny. Coś przestawia się w środku, udając i nie udając, jeżeli go nie chcę, błyszczą się i jest gra. Wesoła piosenka, la la la, wszystko w oczy, jak gdyby to było w stanie odepchnąć wszelkie zagrożenie. Wystarczy wypowiedzieć swoją obawę, żeby się uwolnić. Wypowiadam. Wisi nade mną.
A kiedy jest milczenie - to jeszcze gorzej. Wtedy ona/ono/on, chce. Wyciąga szyję, wysięgnik na całej długości, och, porozmawiaj ze mną L. Samuelu Dawson, nie czyń mi takiej rekuzy. Czarna polewka ma śmiesznie gorzki smak w obliczu możliwości zamiany z Tobą kilku pustych jak rura odkurzacza słów i odejścia w cień, bez dawania
sobie możliwości dopełnienia tego toastu innymi czynnościami.

Innymi czynnościami się brzydzę. Bo to nie tak, nie tak jak wygląda z zewnątrz, z książek i wierszy, w których zawsze pierwsze uderzenie meteoru, to gromnica piękna, szaleństwo przekłamań i możliwości osiągania spazmatycznych celów za pośrednictwem drobnych oszustw i nieczystych sprawek.
To nas podnieca, ale zupełnie nie bawi. To jest jak śmietnik, usta pełne cudzej śliny. Jeśli z boku wziąć pod uwagę kwestie spontanicznej fascynacji - to niewierna z niej dziwka, gdyż spontanicznie to znaczy często, to znaczy, że można by łykać
te wisienki i truskawki, co tydzień, tak długo aż zmarłoby się z wycieńczenia i rozdrobnienia emocji. To nieludzka promocja spod znaku gazet i filmów, w których wszyscy dochodzą po 5 minutach a po godzinie 15 razy i mają oczy puste, martwe, nie, nie będę ukrywał, że im nie wierzę, choć chciałbym. Byłoby o wiele prościej, oddać się temu domorosłemu proroctwu, czarodziejkom.com, big kahuna burger.
Dziwne te 33 sceny z życia.

Przerażenie - naturą myśli, wyobrażeń, przeczyszczeń. Kto by przypuszczał. Gazety, bracia, mnisi, dzieci, gdyby mnie zostawiono w sierocińcu, kim byłbym, po szkole kościelnej, po klasie maturalnej, po ochronce sióstr dziurawiących uszy zwykłymi igłami, w dniu chrztu nakładającymi wszystkim te same śliniaczki, u stóp ołtarza
pana. Jakaż słabość drzemie wewnątrz tej kotłowaniny - jakaż słabość, wciąż poruszająca kwestie boskości i boga. Obrazoburcza tęsknota za wszystkim nieśmiertelnie umiłowanym, jakby w delirium najlepszym lekarstwem na Historię Oka były mieszanki boskiej krwi towarzyszącej w ucztowaniu połciom najlepszych lekarstw - obojczykom fatum, kręgosłupom ciem, zmutowanym fatamorganom ognisk na pustyni bez zjaw. Biały fartuch twojej matki, niech sobie przypomnę, nie, nie mogę, wyrywać ziemi tego pogrzebu, hucznej uczty po życiu, przedwiecznego spaceru po czerwonym dywanie. Ty, którego imienia nie wolno mi tutaj wymawiać, jak sie stosunkujesz do kwestii spaceru ciemnym korytarzem. Tobie och.

Jak czuły się wszystkie dziewczyny, przepraszam, przedstawicielki mojego rodzaju, którym wkładano, zgodnie z ich wolą, delikatne dłonie omamów, wprost w majtki, tak, że na tysięczne sekundy przestawały oddychać i traciły wszelką wolę. Automaty, na śniadanie mistrzów, co zmieniło się na przestrzeni wieków w płaszczyźnie bielizny?

Czy myślałeś kiedyś o tym, żeby zamienić całe życie w krótki film o dokonywaniu odkupienia na stole pociągniętym impastami białych zasłon, recytować przy tym wiersze, do trupa, do matki, do Zosi, krępować ruchy za pomocą wydobytych z piwnic wspomnień i fantazji, nie musisz niczego robić, wystarczy, że nad tym przystaniesz - nie odpowiedziałeś ciągle na pytanie, nie odpowiadaj, zrób to.

Gdybym miał się urodzić raz jeszcze, byłbym wysterylizowanym aniołem, poznałbym możliwości doznawania wszystkich tych ustawek, a potem odebrał sobie ich możliwość. Cierpiąc jak studnia, bez wody studnia, zamknięty. Czy nigdy nie marzyłeś o tym, żeby zniknąć, uciec, odebrać sobie wszystkie możliwości bycia ,,tutaj", gdzie wszystko tłuste od śladów Twoich rąk, aż prosi się o to, żebyś wreszcie dał spokój.

Dlatego tak lubię białe prześcieradła, mówi Babcia, na białych można od nowa, rysować, i daje mi cały plik, żeby było na czym odbijać grafiki, na niektórych rdzawe plamy, nie pytam co to, ale jedno jeszcze z czyjegoś chrztu, drugie ma pięćdziesiąt lat, i drę je, męczę, odbijam.

Chciałbym zakończyć ciepło to epitafium dla sennych marzeń, bo śnił się dzisiaj byk, nad czarną wodą, byk o twarzy pięknej dziewczyny, chłepcący głośno moje myśli, z rogami owiniętymi zwojami kwiatów, byk dla ciebie, proszę, Zeus, moja rodzicielka, gdzie są szpilki... cała kolekcja przepadła we mgle.

czwartek, maja 21

\\\frio

//
no to nocna próba integracji, sam na sam z zabawkami
monitorem i wszelkimi fafrochami natury graficznej.
dzisiaj co było, Madleny urodziny i jam session i nic,
tak się nie da, dif za zdrowie zostanie dopełniony,
postaram się nie pisać do skutku i nie odpalać niczego
za pomocą świeczki, czary mary, idę do Pani Poprzęckiej,
czy jakże się tam nazywała, a, a, a.Czeka z estetyką pięciu zmysłów i egipskimi podaniami, z jasno nakreślonymi wizerunkami bóstw.
Zdyganie w obliczu domniemanej, sugerowanej i spodziewanej niemocy własnej,
że jak śpiewał stary zespół ,,będę uprawiał nierząd za pieniądze",
Intertitic Esp nie ma racji bytu bez Son et Lumiere, fatum wisi nad indeksem :D
Yo.

środa, maja 20

klikanie i wstecznictwo

Od kilku dni oko w oko z monstrum, stara się nie spać zbyt wiele. Ciężko jest, ciężko - ale wiele rzeczy nagle zaczęło wchodzić, rozjaśniać się i łatwieć. Inne urastają do niemożliwości i gigantycznych czasochłonów, którym trzeba będzie stawić czoła lada chwila - i nie będzie już odwołania, nawet w postaci nagłej chęci zostania Warlikowskim tej ziemi.



Dzisiaj znowu to zrobiłem. Coś syczało wewnątrz, jakby poprzez fale ciemnej odurzającej substancji, pragnęło załatwić mnie wreszcie za jednym razem, stanowczo i bez odwiecznych ceregieli związanych z pytaniem o pozwolenie i jego udzielaniem. Poczułem w sobie pajaca o białej twarzy, smutnego klauna z bezcelowym grymasem na ustach. Jestem karłem - po co pierdolić się z tezami Nietzschego - po co insynuować gigantomanię i homomachię. Po prostu usiądź sobie przy herbacie i przypomnij, jak wiele razy przychodził tutaj mech i kładł się u stóp. Nikt nie powinien prosić o jeszcze. Welur tej historii jest pozorem materialności, kłamstwem, na którym łamię sobie zęby raz po raz, piłując.

Na grafice po 18, kiedy od wdychania rozpuszczalników flaki wychodzą oczami i uruchamia się ta urocza, beznadziejna głupawka, ludzie otwierają wina, zaczynają kopcić, wykładowcy wyszli, kto by pomyślał, takie śmichy-chichy odchodzą, że możnaby się zapomnieć i poczuć jak w domu (a właściwie, czy to nie jest dom - ta właśnie, zupełnie nie-nasza pracownia, która przygarnia wszystkich chętnych?).

Pan J. sugeruje by fotografować postacie bez kontekstów, w abstrakcyjnych wnętrzach, oczyszczonych ze zbędnego nalotu. Wyabstrahowane emocje - coś tak nienaturalnego, że wiarygodnego - zdarza się często w tych około-imaginacyjnych dziedzinach życia, wymuszane przez konieczność, potrzebę syntezy czy wskazówki nauczycieli. Niedługo uwierzę w wielkie, kosmopolityczne studio, łazienkę ponad podziałami, dla wszystkich chętnych, którzy tak jak my, fotografują się przed lustrem, trzymając aparat z dala od kadru i nigdy nie łapią dobrych kontrastów. Uwierzę, że tym studiem świat.

A co w ustach, to i w głowie - bo jakże by nie. Przekalibrowany strach przed sąsiadami łamany przez śmieszne "tik, tik". Bo gdybyś się nie obejrzał przed tym biegiem, nie wyhamował i nie wrócił na sekundę, co by było.

I jeszcze czytanie ,,Polityki" i ,,Cosmopolitan" na przemian, celem odkrycia słusznych aktualnych sentencji nadających się do zilustrowania. Z reguły to się nie sprawdza - więcej dają codzienne podróże autobusem, nasłuchiwanie pod pozorami lektury, śnienia czy gapienia się w okno. Ludzie szemrzą swoje historie, czasem milcząc, rzucając Ci jedno spojrzenie, wypluwają za jego pośrednictwem treść na zewnątrz i czynią cię pełnym przeczuć i wizji.




Dzisiaj refleksja nad rzędem panien w autobusie - słońce świeciło, uch, szyby roiły lekkie sfumato wokół twarzyczek, płomienie tańczyły jak cekiny, sielanka, obraz jakiś - nie mogłam oderwać wzroku. Wszystkie były piękne - od piegowatej Pani o siwych włosach, z lekkimi sznytami rudości po minionej młodości, chudo-pomarszczonej, ubranej w wyblakłe kolory - przez blondynkę o fenomenalnie zadartym nosie, wielkich zielonych oczach, elficką i słodką - przez brunetkę o kręconych włosach, w których smużyło się rozjaśnienie poranne, regularnych brwiach i pełnych ustach - po małą, rozchichotaną dziewczynkę zajmującą babcine kolana. Było ich oczywiście więcej, ale te akurat pierwsze pojawiły się przed oczami, powodując, że żałowałam swojej nonszalancji, która kazała mi zostawić w domu aparat `bo jeśli coś się zdarzy, to chociaż raz dobrze by było po prostu to zapamiętać'.

Pamiętam, jeszcze. Każdego dnia inne wizerunki, wszystkie do umieszczania na ikonach i innych świętych obrazach przez nawiedzonych, pozornych socjopatów, zmęczone, rozbawione, prawdziwe. Aż chce się wiedzieć, co robią, kiedy ich tutaj nie ma, wymyślać krople potu i przedmioty, które zdarza im się trzymać w dłoniach.

Kradnę je, kiedy podsypiają podczas jazdy, wyjmuję papier, chowam za rękawem. Próbuję to złapać - wszystkie gesty godne są chwytania - występują tylko raz, większości z nich nigdy więcej nie uda się zobaczyć - podobnie jak osób. Nie ma czasu na szczegóły - zagłębianie się może uniemożliwić finisz - jest minuta, dwie minuty - zaraz kolejny przystanek, zjawiska znikną, ustąpią miejsca kolejnym i tak każdego dnia, do samego końca. I nigdy dosyć tych poematów - torebek, niedbale zarzuconych na ramię, smaczków kolorystycznych w ich ubraniach - zaskakujących zestawień, kolczyków w mało spodziewanych miejscach i pasm włosów, plączących się z kapturami. Czasem, spod opuszczonego rękawa, wyjrzy naga skóra i znajdujesz jakieś kawałki tatuażu, domyślasz się - co to i gdzie może się kończyć - jaka piękna musi być bez ubrania, z rysunkiem na ciele, kiedy staje przed kimś, komu pozwala się oglądać nago.

Kwaśne deszcze, wewnętrzny przymus podejmowania prób redukowania ich pełnych kształtów, do jak najbardziej systematycznych, określających tylko newralgiczne linie. Jest jakaś radość w kamuflowaniu swoich notatek przed długonosą sąsiadką, która wierci się na siedzeniu i próbuje złapać jakiś kadr. Czasem pozwalam, czasem nie mam wyboru. Byleby nie mówili, nie przerywali tego tego procederu pytaniami.

Denerwuje, kiedy mówią, że rysunek jest nieważny, że powinien odejść w zapomnienie, że w obliczu fotografii nie ma już znaczenia.
Denerwuje mnie to gwałtowne odrzucanie własnych zmysłów, na rzecz racjonalnego ujmowania tematów, logicznego, całościowego, z uwzględnienieniem tła i sekundy odpalenia flesza.
Nic nie zastąpi tej intymności, dziwnej, bo odkrytej - nie oka za obiektywem - a oka w oko z obserwowanym. Nie ma przesłony, nie ma planowania. Odrobina aktorstwa w wodzeniu spojrzeniem po ich sylwetkach, zbieganiu w kierunku okna, przymykaniu szkicownika. Czasem całkowite zdemaskowanie i ich czujny wzrok na twoich rękach, ludzki, przewidujący, domyślny wzrok. Twój uśmiech, rumieniec, zadzior.




Nie jest się w tym reporterem ani portrecistą. Podobieństwo jest kwestią sekundy - trudną do zaatakowania, ale osiągalną od czasu do czasu. Duże studia postaci to raczej zabawki, raczej zmęczone ściuboleniem giganty możliwości, wyrażające ciągłość - stanowiące spójne formy.

Maleństwa to myśli, wygrzebane z samego dna małe piłeczki ciał, skradzionych życiu i zamkniętych w zeszycie.
Lubię to.
Oglądać czyjeś, być dopuszczaną do tego wyróżnienia, kontemplować.
Robić.



// Jak rozumiem pojęcie indywidualnego stylu.
(trochę pitolenia)

Zabawna sprawa, trzeba to w końcu jakoś wyartykułować, bo dręczy mnie niebagatelnie od czasu, kiedy wspólnie zaczęliśmy negować, dotychczas wyznawane sensy, w czym skutecznie pomogły wykłady - począwszy od legendarnego już chyba - wystąpienia Cichockiego, traktującego o land arcie. Niby wszyscy wiedzieliśmy - ale coś zaczęło się załamywać.
Powiedziałabym - nastoletnia rewizja poglądów, gdyby nie to, że nastolatką już nie jestem. Podział nastąpił w momencie, kiedy pojawiło się pytanie o sens dawnych technik w obliczu nowych mediów - filmów, sztuki ciała, ruchomych obrazów, które bez wątpienia lepiej oddają
modłę naszych rozbieganych czasów (w ostatnich latach szybkość naszego chodu zwiększyła się o jakieś 30%, więc coś jest na rzeczy).

Ludzie szkicują - najpierw - bo muszą, wymaga tego od nich system rekrutacji - wykazania sie szkicownikiem, solidnym przygotowaniem do egzaminu. Potem, kiedy już zdadzą - dalej pożąda się się wizualnych notatek, z tym, że, na kierunkach takich, jak nasz, z nieco większym liberalizmem. Ale okazuje się, że większość z nas nie ma potrzeby prowadzenia tego rodzaju dzienników - na sesji pojawiaja się czasem plansze z naszkicowanymi na poczekaniu, ze zdjęć rysuneczkami - albo starymi, ale wciąż jarymi pracami sprzed lat. Nie krytykuję tego, bo nie każdy ma czas i ochotę zabawiać się w takie ceregiele, w szczególności wówczas, kiedy wie już na pewno, że nie interesują go pochodne szkicowania.
Ale zarazem obserwuję, jak przekłada się to na ogół prac. Na naszym etapie zaczyna się już powoli i coraz głębiej popadać w maniery - ci którzy odkryli lub przejęli od nauczycieli sposób rysowania, celebrują go w ten sam sposób na każdych zajęciach. I choć efektowny i ładny - oglądany po raz setny, najnormalniej w świecie nudzi nas na śmierć, bo czegoś mu brakuje.
Profesor stara się mobilizować do różnicowania narzędzi i metod, ale bywamy uparci i niechętni ryzykowania brzydoty.
Bo jakże to tak - zepsuć rysunek, kiedy potrafię ładnie?
(A kiedy nie potrafię ładniej, to mi łatwiej :P hueheu)
I w ten sposób zatraca się powoli charakter i porzuca obserwację na rzecz wyuczonej w przeszłości ,,prawdy" o postaci. Schematyczne ujęcia, sztywne ramy i ,,styl".
Oto co denerwuje mnie w naszych ,,mistrzach" - porzucają przestrzeń.




Nie wiem, może brak dystansu do współczesności powoduje, że przedkładam szkice Ingresa, Buffeta, niedawno widzianych Muchy i Grzywacza czy Schielego, nad obrazy i grafiki - zarówno ich własne - jak i nad nasze rodzime, spotykane w BWA i okolicach. Może to brak dystansu - a może prawda, powodująca, że utrzymywane w jednym, doskonałym stylu rysunki, niosą informacje i emocje o portretowanych, pomimo jednolitej konwencji w jakiej zostały utrzymane - pomimo to nie stając się nudnymi.

Odnoszę wrażenie, że ich autorzy starali się rysować od początku do końca, nie porzucając tego zwyczaju nawet, kiedy zostali uznani i zyskali sobie szacunek widzów. Cechą, którą nauczyli się ujmować w swoich pracach jest tzw. charakter postaci, coś, czego nie da się przekazać za pomocą schematu anatomicznego, nawet najbardziej doskonałego i pozornie wiernego naturze. Dlatego po dziś dzień ich szkice budzą szacunek i podziw dla kunsztu obserwacji, powoli zamierającego w epoce niskich rozdzielczości i szybkich błysków fleszy.

Huh, i przychodzi mi na myśl ostatni wywodzik, niepowstrzymany, na temat Cybisa (z góry przepraszam za nadgorliwość, ale raz zarażona kultem, nie mogę go już zdradzić i przejść, ot tak, bez tytułowego ,,pitolenia" na stronę nowoczesności)- nie chodzi o postęp, czarowanie metodami i możliwościami (choć jak dla mnie - to jak najbardziej wskazane). Chodzi o myśl, tą którą można zamknąć w kresce czy pociągnięciu pędzla, tą którą uda się odczytać obserwatorowi - myśl ponadczasową, nie splamioną chęcią nadążania za czasami i ludźmi, nie zdradzoną przez miłość do ,,pokazywania się" i pożądanie uznania.
Jasne - nie można wyzbyć się chęci bycia chwalonym, rety, nie sposób wymagać tego od kogokolwiek - choć istnieją tacy, których przekonanie o słuszności własnych działań splecione z wewnętrznym nakazem jest silniejsze niż jakiekolwiek słowa krytyki. I nawet cierpienie spowodowane brakiem uznania nie jest w stanie powstrzymać ich rozpędzonych piosenek o życiu.

W którejś z Wyborczych tego tygodnia recenzowano premierę najnowszego filmu Larsa von Triera, o nietzscheańsko brzmiącym tytule ,,Antychryst" - nie wiem, czy to zobaczę, w każdym razie, jak dotąd nie widziałam - ale przeczytałam przy okazji recenzji parę wartych refleksji słów. Mianowicie autor krytykował brak dystansu reżysera do pracy - według niego to przelewanie lęków na taśmę filmową, pozbawione odpowiedniej otoczki w postaci solidnej treści, przedstawione za pomocą pokawałkowanych scen przypominających senne marzenia było zabiegiem infantylnym, gdyż przez nadmiar emocji i chęci ich wylewania, Lars nie zdołał stworzyć dzieła, które trafi do ludzi. Nie nadał mu ,,stylu", pozostawił jedynie ,,charakter". Podczas projekcji śmiano się. Krytycy podobno, poza jednym, nie pozostawili na von Trierze suchej nitki.
Czytając to, nawet bez jakiejkolwiek wiedzy o opisywanym filmie, zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak często tego rodzaju recenzjami traktowano wszelakich geniuszy i prekursorów, jak łatwo dać sobie zamknąć jebane powieki, kilkoma słowami ,,autorytetu" i patrzeć na świat przez pryzmat cudzych refleksji.
Krytyka oczywiście, w czasach przeładowania wirtualnością, jest konieczna, by nie przemieszczać się na oślep od hiperłącza do hiperłącza (z drugiej strony - czyż nie to właśnie uprawiamy?) - ale warto ostrzyć sobie zmysły i samemu ciąć tkankę łączącą nadrealność z realnością, wirtualność z rzeczywistością.
Warto powstrzymać chęci do zamykania się w recenzjach określających słuszność od początku do końca i wychylić nos poza schematy odpowiedzi.
Och. Tokosłow.

///
ku pamięci tego ptaka, któremu coś utrąciło oko i chyba coś jeszcze i zdjęty przeze mnie z jezdni (był jeszcze żywy, ale niezdolny do poruszania się, skubał tylko piórka dziwnie przekrzywionym dziobem), po kilku godzinach, kiedy przechodziłam ponownie ulicą Cmentarną, zniknął bez śladu. może to i lepiej, bo bałam się zobaczyć go martwym.
inaczej z tym, co już jest martwe, z tym, czego nie mieliśmy okazji smakować, dotykać i doświadczać żywym. paradoks - kręcą mnie zdjęcia z krwią, zbieram zdjęcia soft sm porn, wszelkie inne dziwności trupio-anatomiczne i czytam de Sade`a (choć z reguły tonąc w przerażeniu, dlatego nieliniowo, tego się nie da przełknąć jednym tchem) - a tamtej chwili po prostu się przestraszyłam, podobnie jak samej świadomości jego rychłej śmierci, która pojawiła się na widok zakrwawionego dzioba i bezruchu, w którym trwał.
ave, zwierzęta fruwające.
naczytałam się o młodocianych mordercach.

//
*nieudolne szkice moje z autobusu i okolic ;>, zdjęcia z pracowni

Oto zaginione ogniwo ludzkiej ewolucji - "to ósmy cud świata"




To małe stworzenie pokaże nam nasz związek z resztą ssaków. Ten "maluch" łączy nas bezpośrednio z nimi - mówi. - Teraz ludzie mogą mówić: "ok, pochodzimy od ssaków naczelnych - pokażcie nam jednak dowód". Ten dowód do tej pory był zaginiony, ale teraz już nie jest

wtorek, maja 19

///








Wieku delirium
Curse of my zapomnienia

niedziela, maja 17

teeraz jest północ.



Mmm...
Dzień z ptakami i zagwozdkami.
Lemur się ożywia.

czwartek, maja 14

///



///koniec dnia.
to paniczne robienie sprawia, że wszystko się pcha na monitor
uszy i oczy i atakuje i muszę sobie upuszczać te obrazki jak
juchę, czy inną posokę i to przez to tyle tego.
ale blogi są chyba właśnie od dyskretnego ekshibicjonizmu, he.
a kontener z dzisiejszego spaceru w przerwie pomiędzy operacjami
wojenno-piurblagistycznymi. Ładne materace - tylko trochę ciężkie.
I jakiś Pan dziwnie patrzył.
///byle.

//taniec



bawi mnie to.
blog odwraca kolory...
te zdjęcia były niebieskie...
pali się?
Stanisław Młodożeniec
XX WIEK

zawiośniało — latopędzi przez jesienność białośnieże.
— KINEMATOGRAF KINEMATOGRAF KINEMATOGRAF...
słowikując szeptolesia falorycznie caruzieją.
— GRAMOPATHEFON GRAMOPATHEFON GRAMOPATHEFON...
iokohama — kimonooka cię kochają z europy
— RADIOTELEGRAM RADIOTELEGRAM RADIOTELEGRAM...
espaniolę z ledisami parlowacąc sarmaceniem
ESPERANTISTO ESPERANTISTO ESPERANTISTO...
odwarszawiam komentuję dosłoneczniam
AEROPLAN AEROPLAN...
zjednoliterzam paplomanię.
— STENOGRAFIA...

wtorek, maja 12

musujące kolakao z milki

Orka(n)

Czerwone słońce. Tania, ostra pornografia,
w którą się ciężko zaopatrzyć. Los
jest jak ryba w rękach i gdzie tu
zarzucić wędkę? Ludzie są

jak psy, interesują się ludźmi i tylko
ludźmi. Co jeszcze jest jak co?
Igrzyska olimpijskie okazały się kolejnym
niewypałem i cała Polska zrosi

rzewnymi łzami to srebro. Będziemy
biegać płacząc, będziemy kłaść
trupem ze łzami w oczach i wbrew opinii całego
świata nazwiemy je łzami szczęścia.

(Adam Wiedemann, z tomu Kalipso)


Kiedy szedłem ostatnim razem polem, bynajmniej nie w niecnych zamiarach, szedłem słuchając Krysi Aguilery i Blekejdpisu, wzdłuż płotu jednostki wojskowej, przesłoniętego gęstą siatką traw i innych chaszczy, z bassbitem podkręconym do granic możliwości .
Nie słysząc odgłosów przyrody, ani tym bardziej nienaturalnych jednostek człowieczych, od których teren ten jest z reguły wolny, drąc paszczę, szczerząc paszczę do głuchego pustkowia natrafiłem na wyrwę w gałęziach i oczom moim ukazał się żołnierz Wojska Polskiego w pełnym umundurowaniu, ewidentnie na warcie, stanowczo na miejscu, w przeciwieństwie do mnie, bo ja po prostu się błąkałem - a on - on wiedział po co go tam przylepiono, zatem natychmiast wykorzystał któryś z punktów swojego regulaminu i ruszając ustami (dla mnie bezdźwięcznie), komicznym ruchem wskazał ręką jakąś bliżej nieogarnioną przestrzeń, w którą miałem, wnosząc z tego drgnienia palców, iść won czem prędzej nim on przesadzi ów płot jednym susem i spuści mi manto mortale albo usadzi w głowie słowa jakiegoś moralitetu, od którego dnia tego właśnie, uciekałem w krzaki od rana do wieczora, tępiąc sobie komórki popmuzyką. Pomachałem zatem głuchą na jego słowa głową i ruszyłem w przeciwnym kierunku, na dystans od płotu spory, byle dalej od karzącego spojrzenia służbisty.

Żując łodygi maków (po raz pierwszy odprawiłem to w Tychże, lat temu kilka - sporo), dalej idąc, z fajkostanem na wargach, przekrzywiając daszek swojej poluzowanej dżokejki, bez konia musując kłusem poprzez szelest własnych nogawek, podążając na północ, przez trawę, z w torbie, jakimś zakleszczonym wodorostem, khe khe, spotkałem ich, ich trzech, rozpoczynających właśnie biesiadę, co za idiotyczna sytuacja, że byli właśnie znajomi, od lat nie widziani, na środku mojego pola, strzelający mate i inne alkohole, wyciągający w kierunku przyjazne dłonie - ja w kierunku - wafle cytrynowe, dzieńdobry, dzieńdobry, przysiądę. Ja jestem Biegun, czy biegun to już waszego całodziennego pragnienia, skoroście wleźli na pole odpoczynku mego od dumek i liebesromanów, się panowie wściekliście.

Khe, khe, alfą i omegą czuję, coraz więcej myślę o efektach słów, to niedobrze, rozwarstwiać znaczenia i znajdować wszelkie możliwe interpretacje.


(,,Na piedestale należy umieścić Matkę Boską z Dzieciątkiem, które tuląc się do Niej, jednocześnie bierze Ją za podbródek, by zwrócić uwagę na mnie; ja zaś niżej, obrócony tyłem do widza, z głową ku Najświętszej Rodzinie, przyciskam słup do piersi - obok mnie kij podróżny i kilka rozrzuconych rękopisów" - opis pomnika nagrobnego, którego postawienia zażądał po swojej śmierci Paul Claudel.)


Po mojej śmierci, ach kiedyś pewnie nastąpi, chcę powiedzieć, że nie chcę wiedzieć, co będzie. Bo po co mówić, skoro nie wiem, czy będą powody by myśleć, co ze mną, kiedy mnie już nie będzie. W tym zimnym ciele, które teraz jeszcze kremem oliwkowym nacieram, piaszczyste śniąc wersety, plażowe zakusy, nie będzie drugiego dna. Zwykła konserwa potem, garnitur po duszy, pachnący jeszcze trochę żywymi rodnikami i łojem. Nic nie będzie wyjątkowego w tej nieubłaganej śmierci, o której nie powinno się myśleć w swoich latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku.
(Bełkoczesz, usiłujesz się wkupić w łaski tego, co za oceanem nazywają ,,flow", tej wróżki, którą łapie się za skrzydełka całymi godzinami, żmudnie trzepiąc poematy ,,ku czci".)
To przynajmniej powiem jeszcze, że perfidny ten Paweł Mykietyn, napisał coś co mnie uwiodło, co za znerwicowane frazy, ta kobieta odrywa mi swoją nowoczesną rozpaczą nieczułe na Szekspira uszy, to chyba coś znaczy. Nie sprawdzając znaczenia tekstu, zdając się na dźwiękową interpretację, wierzę.
(Na mózg pada już mnogość myśli, o wszystkim, przynajmniej stronę dziennie, bo jeśli nie, niezależnie od tego, jak wielkie to gnioty, głowa doskiera i jęczy; No dobrze już, lunatic is on the grass.)

Zimami zdarzało się, że i 45 minut człowiek na przystanku przestawał oczekując swojej drezyny, o wściekle niestarannie rozstrzelonym rozkładzie - i nie wiedział, gdzie podziać przemarznięte pośladki, z teczką uwieszoną u szyi, błąkał się po budkach z herbatą i czekoladowymi noskami. Zimno, zimno, dudniło w głowie, rysować nie można, palce szare, jakże obcy jest przystanek najpiękniejszą nawet zimą.
A dzisiaj, wiosną, znowuż.
Dziwne 45 minut, z okiem niezdolnym do lektury Kwiatka.

Ale jest miejsce zaczepienia - bar dworcowy Tomaszewska w B., nie ma wprawdzie piosenek o tym przybytku i niewielu, jak wnoszę z frekwencji, poszukuje jego dziwacznego wnętrza, umieszczając je na mapie regularnie odwiedzanych - ale i tak warto tam zasiąść. Odpowiednio szare ubranie i już nikt nie patrzy ani nawet nie zdaje się patrzeć. Rozregulowane radio z piaskiem w głośnikach, trochę współczucia godnym, ale i tak fe, nie do słuchania, nie.

Pierogi za 3 złote, na tym stanęłam. Talerz trzeba odnieść i przynieść- a ja lubię kiedy tak.
Nikt nie czuje się zobligowany do zagadywania, każdy je, bo jest głodny, można pisać w kącie, jest miejsce, szyby szare, z widokiem na peron. Bar Tomaszewska, taa. I kawa z fusem. I jeszcze Europa jest w K., ale ten już bardziej mleczny, z cudem koktajlu truskawkowego, gdzie pachnie jak w moim byłym przedszkolu, bo starsi ludzie, którzy często uczęszczają do Europy - pachną mlekiem, nie wiem dlaczego tak źle się kojarzą. I co tam, makaron z serem, naleśniki, kasza trough my mind. I w każdym mieście rozglądam się za tym samym, zabarykadowanym, trochę wycofanym - choć we Wrocławiu w samym centrum, w Krakowie też dosyć dosyć - ale już w Chorzowie dwoma w centrum i jednym na peryferiach, tylko dla miejscowych i wagarowiczów - gdzie palacinki podają z Bieluchem ocukrzonym i galaretka trzęsie się plastikowych kubeczkach.

I wszystko to, aluminiowe sztućce, sygnowane w latach pięćdziesiątych talerzyki i złudzenie domowości, jeszcze nie w kapsułkach, które chcieliby podawać w 1984.
Więc zimą i latem i dzisiaj, i dzisiaj jeszcze muszę Ci, Ag, odpisać, bo zwlekam bynajmniej nie ze złej woli a faktów dziwnych, rozczłonkowania czasoprzestrzeni - zasypiając w ubraniu o 19, budząc się o 4 rano, dziwne trojąc czworaki, khe, khe, ze strachem jakimś, groźbą wiecznej repetycji, bo skoro już dwie, dlaczego by nie trzecia - nie, trzeciej znieść by nie można, już robię te prace, już robię, kiedyś trzeba przecież wyjść.

Gdzie my tych ludzi - ja ich w pole wyprowadzić mogę, ładną pogodę pokazać i wodę, ale czy zrozumieją o co chodzi, nie żebym zakładała, że będą niekumaci - ale raczej niewtajemniczeni i powiedzą, że ,,ej, ale to tylko jest staw jakiś, tutaj madafackie gruzy, o co chodzi, co zwiedzać, gdzie industrial, gdzie anegdoty, legendy górniczego pióropusza, tutaj nie ma nawet elektrowni, bejo, supermarkety to my też mamy na dzielni."
I czy zagrać będą chcieli na byle czym w parku, by nagrać utwór polifoniczny, podkładkę, podwaliny pod kawałki, soundblastery i grzechotki rytmów?


(Boże, miałby lekką rączkę do macania kur.
Ga Ga Gara. Kok Kok Kok.)


Idę z K. na L., boję się sesji, se, se, se.



p.s. gdzieś tutaj jest żądać przez rz, nie wiem, pomieszało mi się i zapomniałam jak to się pisze, dlatego raz tak, raz tak - rżądać?

///110509






(Płonąca siarka tryska w górę. Przepływają gęste obłoki. Grzmią działka szybkostrzelne. Pandemonium. Oddziały rozwijają szyk bojowy. Galop kopyt. Artyleria. Ochrypłe rozkazy. Biją dzwony. Oszuści wyścigowi nawołują. Pijacy wrzeszczą. Kurwy piszczą. Syreny wyją. Okrzyki mężnych. Wrzaski konających. Piki szczękają na pancerzach. Złodzieje okradają poległych. Ptaki drapieżne nadlatują znad morza, podrywają się z moczarów, pikują z gniazd na zdobycz, krążą w górze i krzyczą, gęsi morskie, kormorany, sępy, jastrzębie, gołębiarze, słonki wędrowne, sokoły, kobuzy, czarne głuszce, orły morskie, mewy, albatrosy, gęsi arktyczne. Słońce północne zaćmiewa się. Ziemia drży. Umarli Dublina, ci z Prospect i ci z Mount Jerome, ubrani w szaty z białych skór owczych i czarne opończe z koźlej skóry, powstają i objawiają się rzeszom. Otchłań otwiera się bezgłośnie. Tom Rochford, zwycięzca, pojawia się w koszulce i spodenkach sportowych na czele narodowego biegu z przeszkodami i wskakuje do czeluści. Za nim wpada stawka ścigających się biegaczy i skoczków. W dzikich wygibasach zeskakują z krawędzi. Ich ciała zanurzają się. Dziewczęta z fabryk, ubrane w szykowne stroje, ciskają rozpalone do czerwoności baraabomby z Yorkshire. Damy z towarzystwa unoszą suknie ponad głowy, żeby się uchronić. Roześmiane czarownice w krótkich, czerwonych koszulkach lecą w powietrzu na miotłach. Quakerlyster plaster niszczy pryszcze. Spada deszcz zębów smoczych. Uzbrojeni bohaterowie wyskakują z rozpadlin. Wymieniają przyjazne hasło rycerzy czerwonego krzyża i staczają pojedynki kawaleryjskimi szablami: Wolfe Tone z Henry Grattanem, Smith O'Brien z Danielem O'Connellem, Michael Davitt z Isaakiem Buttem, Justin Mc Carthy z Parnellem (...). Na wyniosłości pośrodku świata wznosi się ołtarz polowy świętej Barbary. Czarne świece wyrastają z jego obu rogów: rogu ewangelii i rogu listów apostolskich. Z dwóch wysoko umieszczonych strzelnic wieży dwie włócznie blasku spadają na spowity dymem kamień ołtarza. Na kamieniu ołtarza leży naga pani Mina Purefoy, bogini nierozsądku, spętana; na jej wzdętym brzuchu stoi kielich. Ojciec Malachi O'Flynn, w długiej halce i włożonym przodem do tyłu ornacie, mając dwie lewe stopy odwrócone tyłem do przodu, odprawia mszę polową. Wielebny Hugh C. Haines Love, M. A., ubrany w prostą sutannę i płaski biret akademicki, głowę i kołnierzyk ma odwrócone tyłem do przodu i trzyma nad głową celebranta otwarty parasol.)

OJCIEC MALACHI O'FLYNN
Introibo ad altare diaboli.

WIELEBNY HAINES LOVE
Do diabła, który rozweselił młodość moją.

OJCIEC MALACHI O'FLYYN
(Wyjmuje z kielicha i unosi ociekającą krwią hostię.) Corpus Meum.

WIELEBNY HAINES LOVE
(Unosi od tyłu, wysoko w górę, halkę celebranta, odsłaniając szary, nagi, włochowaty zadek, w który wetknięta jest marchewka.)
Ciało moje.

niedziela, maja 10

////


na mieście i potem. no, że ładnie było, choć zdjęć to ja nie.





emet

Kochany Pamiętniczku!

(Teraz kawałek papieru i rysik, notatka na marginesie - piwo, wódka,
absynt, jeszcze na domiar ból głowy i po co).


Piszę do Ciebie, gdyż w obliczu jakiegokolwiek przekazu ustnego w tym momencie, język staje okoniem.
Staje?
Wszystko powoli traci sens,
wypada przenieść się wreszcie na drugie dno,
opaść razem z rzęsą, nie przejmować się,
co pomyślą inni
bo
w tej krainie, gdzie wszyscy robią to w butach,
jedni w kaloszach,
inni w gumowych hajdawerach w klaunie pasy.
w tej krainie
pełno jest świadków apostazji, wirk wirk,
sprzedających pawie, bezpośrednio na chodniku rozłożone i odpowiednio oprawione by służyć mogły ludzkim dzieciom całe lata i mienić się tęczowymi drapnięciami, proszę zabierz jednego, niech idzie z nami, pawie, piękni przedstawiciele ożywionej przyrody, kumaci i wrzaskliwi, nieludzko urokliwi, zabierz.

(i IDZIE.)

Z fantazją wkurwionego wschodniego kronikarza nadziei i radości
wyrywa gniazda laptopom i wysypuje młode na podłogę, usłaną śmieciostanem.
W tych warunkach rozwijają się drożdże, w butelce Jakuba Białego pleśnią
nasyconego, którego widzę z miejsca tego, zupełnie rozłożonego.
Wysysa ciekłe kryształy z naszego pięknego śranku, nie będzie na czym podać
rostbefu i figielków Krystyny, goście wyjdą niepocieszeni.

(Gdyby szkło gniło...stołowe zastawy porcelanowe futrzane od grzyba,
zabawne obiady z przyprawami gratis, kruszącymi się płazoklejami narośli.
Jedlibyśmy te same ryby, które w hotelu Splendid, z należytym namaszczeniem
odpicowywał Daniel Craig, masując jelita kuracjuszy i napędzając maszynę
ciemnego ogrzewania zwałami biomasy. Merde. Nie chcę tam wracać.
Nie ma możliwości Wyspy.)

Z imprezy u likantropów wróciliśmy bogatsi o przerażającego, post-witkacowskiego
kaca wszechczasów, objawiającego się wściekłym ujadaniem i pokładaniem na
wszystkich możliwych ziemiach. Czego można się dowiedzieć od ludzi po raz pierwszy
na oczy widzianych, dzikich szczerych współplemieńców Jana Wincentego obojga imion
Stanisława Skostniałego.
Grecka perderastia powoli przestaje mieć przed nami tajemnice,
kiedy wsłuchani w brzmienia śmiertelnie poważne, dyskusje gorejące nad piecykiem
pełnym pizzy, referujemy sobie bez słów swoje życiowe credo.

Palisz cukier?

Czuję zapach siarki, daję słowo, niechże Alfred się odwróci, patrzeć nie chcę na te potworności, kieszenie ma Alfred pełne, nie pytam czego. Niech Alfred przyśle mi nową pokojówkę, Helenę, powie jej, że okno łyska na czarnego pieska. Niech przekaże jej ode mnie obłok pięknych pierdół.
O jesteś, wybacz, że nie wstaję, zmogło mnie, nogi znieważone nadużyciem, umysł ciężki, napuchnięty mózg. Ale nos mam wciąż niczego sobie. Przystroję cię klejnotami, poczytam więcej o innych kulturach, by przekazać na twe ręce te najważniejsze, uczynić cię oblubienicą. W piwnicach kuracje jodowe, na obiad świeża baranina, niech się Helena nie denerwuje, jej włosy są jak maj w pełni, usta soczyste jak solo basu Lesa Claypool`a. Niech Helena założy te szaty, widzę w jej oczach kiście obietnic, niechże pozwoli mi je zrosić, czym zrosić, proszę nie pytać, Alfred trzymał coś w kieszeniach, kiedy był tutaj przed chwilą, polerował muszkatołową gałkę swej laski. Helena chce wyjść, dlaczego chce.

Jak ręką sięgnąć, na półce tomiki wierszy, wszystko to zwykłe pedalstwo, pewnie
właśnie dlatego otrzymałam tą wiadomość, oczywiście sprawdziłam co to, ale była
równie nudna, jak wszystkie inne, pochodzące od anonimowych darczyńców; jeżeli
chodzi o hardkor, to chyba nie tą drogą, jeżeli chodzi o sztuczność, to niech się
Alfred trochę przesunie, też chcę wesprzeć łokcie na parapecie i zachłysnąć się.
Cóż za powietrze, odczuwa się, namacalnie niemal, podrygiwanie wściekłych skał,
dlaczego nie ma tutaj morza, tylko to pytanie mogę zadać, dlaczego nie mogę nad nim
w nocy łapać wilka i innych wietrznych chorób, krążyć chwiejnym krokiem po pokładzie,
brodząc niczym ptak morski dogorywający w snach zakazanych przez oligarchów kościelnych, kh, kh.

Zawołaj Alfreda, niech podetrze nam dusze, papierem ściernym niech zbije wszystkie argumenty za gniotącą się w ciasnych przedsionkach gardła anginą, obrzydliwie bliską i flegmatyczną jak syberyjska matka, której śmierć nieobca, bo śmierci przygląda się od lat i stąd to dziecismarowanie łojem i futremowijanie w noce dziwne, lecz bardziej zimne niż ta, która zapisała się w opuchniętych zwojach golemowym Emet.

A kto skreśli pierwszą literę, ten berek.


........
dział ciekawostek:

Efekt halo (ang. halo effect), in. efekt aureoli, w psychologii tendencja do automatycznego, pozytywnego (efekt Galatei, efekt aureoli, efekt nimbu, efekt Polyanny, anielski efekt halo) lub negatywnego (efekt Golema, szatański efekt halo), przypisywania cech osobowościowych na podstawie pozytywnego lub negatywnego wrażenia.

Jest odmianą podstawowego błędu atrybucji. Polega na tym, że przypisanie jednej ważnej pozytywnej lub negatywnej właściwości wpływa na skłonność do przypisywania innych, niezaobserwowanych właściwości, które są zgodne ze znakiem emocjonalnym pierwszego przypisanego atrybutu.

Istotą efektu halo jest przypisanie komuś (atrybucja) ważnej pozytywnej lub negatywnej cechy wewnętrznej. Przypisanie cechy nieważnej nie musi wywołać efektu halo. Najważniejszymi atrybutami, które posiadają moc wywoływania efektu halo, są: inteligencja/głupota, nieatrakcyjność/atrakcyjność fizyczna, elementy wyglądu zewnętrznego (np. schludny/brudny), dobroć/zło.

Nazwa efekt halo wzięła się od zjawiska halo, czyli poświaty, która tworzy się wokół obserwowanych obiektów, np. wokół Księżyca w mroźną noc.

Przykład

* Punktualność jest dla mnie ważną wartością. Spotykam nową osobę i zauważam, że jest ona punktualna, więc będę skłonny myśleć, że jest też inteligentna, przyjazna, uczciwa etc.
* Spotykam osobę, którą oceniam jako niekulturalną i agresywną. Będę skłonny myśleć o tym człowieku, że jest także np. leniem i ma zaściankowe poglądy.